[ Pobierz całość w formacie PDF ]
cywilizowanym - dla ciebie przebyłem oceany i
ziemie - dla ciebie stanę się, czymkolwiek zechcesz.
Mogę zapewnić ci szczęście, Janino, w takim życiu,
jakie tobie jest znane i jakie lubisz najbardziej. Czy
zechcesz mnie poślubić?
Teraz dopiero zrozumiała głębię jego miłości -
zrozumiała, czego on dokonał w tak krótkim czasie
jedynie z miłości ku niej. Zakrywszy twarz rękoma,
zwróciła się ku niemu.
Co zrobiła? Poczuwszy obawę, że może ustąpić
prośbom tego olbrzyma, spaliła za sobą mosty - w
nieuzasadnionej obawie, żeby nie popełnić wielkiego
błędu, zrobiła błąd daleko gorszy.
I wypowiedziała mu wszystko - wypowiedziała mu
prawdę całą, wyraz po wyrazie, nie próbując osłonić
siebie lub żałować błędu.
- Co mamy robić? - zapytał. - Wyrzekłaś, że kochasz
mnie. Wiesz, że ja kocham ciebie. Nie znam
obyczajów towarzystwa, którym ulegasz.
Pozostawiam decyzję tobie, gdyż ty wiesz najlepiej,
co zapewni ci przyszłe szczęście.
- Nie mogę mu o tym powiedzieć, Tarzanie - rzekła. -
On również mnie kocha, a jest dobrym człowiekiem.
Nie mogłabym spojrzeć w twarz ani tobie, ani
żadnemu uczciwemu człowiekowi, gdybym cofnęła
obietnicę daną Claytonowi.
- Muszę jej dotrzymać - i ty musisz mi pomóc, aby
znieść ten ciężar, chociaż może nie będziemy się już
widzieli.
Inni weszli do pokoju i Tarzan zwrócił się do małego
okna.
Lecz przez nie nie widział nic - wewnątrz siebie
ujrzał kawał murawy, otoczony zbitą masą
wspaniałych zwrotnikowych krzewów i kwiatów, a w
górze chwiejącymi się liśćmi potężnych drzew, a
wysoko, jeszcze wyżej błękitnym równikowym
niebem.
W pośrodku murawy siedziała młoda kobieta na
małej wyniosłości, a obok niej siedział młody
olbrzym. Jedli smaczne owoce i spoglądali sobie w
oczy i uśmiechali się do siebie. Byli niezmiernie
szczęśliwi, i sami jedni z sobą.
Myśli jego przerwało wejście urzędnika stacji, który
wszedłszy zapytał, czy wśród zebranych osób nie ma
osoby imieniem Tarzan.
- Ja jestem Tarzan - odpowiedział człowiek-małpa.
- Oto depesza do pana wysłana z Baltimore, jest to
telegram z Paryża.
Tarzan wziął kopertę i rozerwał ją. Depesza
pochodziła od d'Arnota. Brzmiała tak:
"Odciski dowodzą, że jesteś Greystoke. Gratuluję.
D'Arnot".
Gdy Tarzan kończył czytanie, wszedł Clayton i
podszedł do niego z wyciągniętą dłonią.
Był on tym, co nosił tytuł należący do Tarzana,
posiadał dobra Tarzana i miał poślubić kobietę,
którą Tarzan kochał - i która kochała go wzajemnie.
Jedno słowo z ust Tarzana mogło sprowadzić wielkie
zmiany w życiu tego człowieka.
Odebrałoby mu jego tytuł, jego ziemie i zamki, i -
pozbawiłoby go także Janiny Porter.
- Ach ty, mój stary przyjacielu - wykrzyknął Clayton
- nie miałem możności podziękować ci za wszystko,
co dla nas zrobiłeś. Wydaje się, jak gdybyś nie miał
nic do roboty, jak tylko ustawiczne ocalanie naszego
życia zarówno w Afryce, jak i tu.
- Niezmiernie rad jestem, że przybyłeś do nas.
Musimy zawrzeć lepszą znajomość. Wiedz, że często
o tobie myślałem i o szczególnych warunkach, w
jakich żyłeś.
- Czy mogę cię spytać, jakim sposobem, do licha,
trafiłeś do tej złowrogiej dżungli?
- Urodziłem się tam - odrzekł Tarzan ze spokojem. -
Matką moją była małpa, która, ma się rozumieć,
niewiele mi mogła o tym powiedzieć. Kto był mym
ojcem - nie wiem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]