[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mykałem drzwi do wszystkich pokojów na piętrze i na parterze. Potem włożyłem
płaszcz i wyszliśmy do parku. Starannie zamknąłem drzwi frontowe, wyprowa-
dziłem wehikuł z wozowni.
Na dworze snuł się już mrok, w małym pokoiku w oficynie zapaliło się świa-
tełko.
— Może uprzedzić Janiaka, że wrócimy dopiero jutro? — zaproponowała pan-
na Wierzchoń.
— Nie, nie, w żadnym razie — zaoponowałem. — Nie widzę potrzeby, aby
ktokolwiek wiedział, że opuściliśmy dwór. Niech ci, którzy się nami interesują,
sądzą, że wyjechaliśmy na krótko do miasta.
Panna Wierzchoń westchnęła ciężko, sadowiąc się w wehikule:
— Jakże miłym człowiekiem stałby się pan, gdyby nie podejrzliwość.
Wyjechaliśmy na szosę. Bigos swoim zwyczajem zawołał:
— Stówą, panie kustosz!
Ale zaraz machnął ręką z największą rezygnacją. Znowu bowiem jechałem
bardzo wolno, nie przekraczając czterdziestki. Od czasu do czasu wyciskałem
sprzęgło, jednocześnie dodając gazu, co powodowało, że silnik zaczynał wyć.
Niekiedy raptownie puszczałem sprzęgło. Wówczas panna Wierzchoń składała
ręce jak do modlitwy i mówiła błagalnie:
— Żeby się tylko nie zepsuł na drodze. . . Żeby się tylko nie zepsuł, bo straci-
my bilety. . .
72
Wkrótce znudziła mi się ta zabawa, a poza tym szkoda mi było samochodu,
dodałem więc nieco gazu i przekroczyłem trochę pięćdziesiątkę. Panna Wierzchoń
odetchnęła z ulgą.
Zerknąłem na nią kilkakrotnie i stwierdziłem, że wygląda dziś bardzo ładnie,
ba! nawet uroczo. Kiedy wozem szarpało, przypominała małą, zatroskaną dziew-
czynkę. Nagle uprzytomniłem sobie, że panna Wierzchoń dopiero co ukończyła
studia i objęła pierwszą w swym życiu posadę. A ja, z racji wieku i urzędu, powi-
nienem być chyba dla niej i dla Bigosa bardziej wyrozumiały i tolerancyjny.
— Jednak rozczarowała mnie pani — odezwałem się. — Sądziłem, że weź-
mie pani w swoje ręce tajemnicze sprawy naszego dworu i mnie, karierowiczowi,
pokaże pani, jak powinien pracować człowiek, który poświęcił się muzealnictwu.
A tymczasem pani zrezygnowała ze swych pierwotnych zamiarów. Myślałem, że
dokonamy pionierskiej pracy przekształcenia dworu Czerskiego w najpiękniejsze
muzeum. A tymczasem. . .
— Przepraszam, o czym pan mówi? — zdziwiła się.
— O odrobinie poświęcenia dla dobra sprawy.
— Niby co miałam poświęcić? Dzisiejszy teatr? Przecież jedziemy na naradę
w sprawie muzeum.
— Ale pozostawiliśmy dwór bez żadnej opieki.
Za moimi plecami Bigos burknął:
— Oto przykład konfliktu pokoleń. Panu wszystko przeszkadza, panie ku-
stoszu. Moje długie włosy, czerwona gitara, jednym słowem, wszystko. Pan by
chciał, żebyśmy nie jedli, nie pili, nie spali, tylko wciąż myśleli o duchach w na-
szym dworze. A mnie od dzieciństwa starsi ludzie wmawiali, że duchów nie ma.
— Miałem nadzieję, że sprawę duchów potraktował pan, że tak powiem, me-
taforycznie. . .
— Ja również wypowiedziałem się metaforycznie. Ale prawdą jest, że w Łodzi
czekają na nas zarezerwowane pokoje w hotelu i bilety do teatru. Czy dla pana
[ Pobierz całość w formacie PDF ]