[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Muszki fruwały między dwiema połączonymi twarzami, jedną włochatą, drugą gładką. Siadały na wilgotnych,
szeroko otwartych oczach Trishy. Grubo ciosany pysk stwora zmieniał się, przekształcał, stawał się podobny do
twarzy jej nauczycieli i przyjaciół, rodziców i brata, obcego, który mógłby zaproponować, że ją podwiezie, kiedy
szła ze szkoły do domu. Obcy - znaczy grozny, tego uczyli ją w pierwszej klasie, obcy znaczy grozny. Cuchnął
śmiercią, chorobą i wszystkim, co oznaczało chaos; brzęczenie jadowitych os, pomyślała, jest przecież prawdziwym
Niesłyszalnym.
Powstał na zadnie nogi, kołysząc się lekko z boku na bok, jakby się wsłuchiwał we własną, potworną
muzykę. Zamachnął się na Trishę łapą, na razie jednak tylko dla zabawy, tak że pazury minęły jej twarz
o kilkanaście centymetrów. Brudne od ziemi szpony przeleciały jednak wystarczająco szybko, by spowodowany tym
ruchem pęd powietrza odrzucił dziewczynce włosy z czoła. Osiadły na miejscu delikatnie jak nasiona dmuchawca,
a Trisha nie poruszyła się. Stała na pozycji, z oczami utkwionymi w jakiś punkt poza podbrzuszem niedzwiedzia,
gdzie niebieskobiałe futro rosło w kształcie błyskawicy.
Spójrz na mnie.
-Nie!
Spójrz na mnie!
Było zupełnie tak, jakby niewidzialna dłoń złapała ją za szyję tuż przy szczęce i poderwała jej głowę do
góry. Powoli, nie chcąc tego, lecz zbyt słaba, niezdolna do stawiania oporu, Trisha podniosła wzrok. Spojrzała
w puste ślepia niby--niedzwiedzia i zrozumiała, że ten ma zamiar ją zabić niezależnie od wszystkiego. Odwaga, jak
widać, nie wystarczy, lecz co z tego? Jeśli dysponuje się jedynie odrobiną odwagi, co z tego?
Naszedł czas ratowania wyniku.
Nie myśląc o tym, co robi, Trisha cofnęła lewą stopę do prawej i wykonała zamach; nie ten, którego
nauczył ją tata za domem, lecz ten, którego nauczyła się z telewizji, obserwując Toma Gordona. Kiedy znów
wysunęła się do przodu, podnosząc prawą rękę do prawego ucha i odwodząc ją dalej, odchylając się, ponieważ nie
miało to być zwykłe, treningowe narzucenie, nie próbowała niczego wymyślnego, lecz strzelała prawdziwą bombę,
jakiej jeszcze nie widziano, stwór podobny do niedzwiedzia zrobił szybki, niezdarny krok wstecz. Czy kłębiące mu
się w oczach robale, którym zawdzięczał coś w rodzaju widzenia, zarejestrowały piłkę w jej ręku jako broń? Czy
może zaskoczył go agresywny, grozny ruch: podniesiona dłoń, krok zrobiony w przód, choć przecież powinna
cofnąć się, odwrócić, uciec. Stwór chrząknął ze zdumieniem. Mała chmurka os wyleciała mu z pyska niczym żywa
para. Próbował utrzymać równowagę, gdy rozległ się strzał.
Mężczyzna, który zawędrował tu tego ranka i jako pierwszy człowiek od dziewięciu dni spostrzegł Trishę
McFarland, był zbyt wstrząśnięty, by choćby próbować łgać na policji na temat tego, co robił w lesie
z powtarzalnym sztucerem: a mianowicie miał zamiar ustrzelić sobie jelenia i do diabła z okresem ochronnym!
Nazywał się Travis Herrick i nie zamierzał wydawać pieniędzy na jedzenie, jeśli koniecznie nie musiał. Miał na co
wydawać pieniądze: na bilety na loterię, na przykład, no i oczywiście na piwo, w każdym razie nie był sądzony pod
żadnym zarzutem, nie skazano go nawet na grzywnę, nie zabił także stwora, którego dostrzegł, górującego nad
drobną dziewczynką, nieruchomą i tak dzielnie stawiającą mu czoło.
- Gdyby tylko się ruszyła, kiedy do niej podszedł, to by ją rozerwał na strzępy - mówił Herrick. - Cud boski,
że i tak jej nie zabił. Pewnie ujarzmiła go spojrzeniem, jak na tych starych filmach z Tarzanem. Wyszedłem zza
wzniesienia i zobaczyłem ich, pewnie gapiłem się na nich ze dwadzieścia sekund, albo nawet minutę, w takiej chwili
człowiek czasu nie liczy. Nie mogłem strzelać. Byli po prostu za blisko siebie. Bałem się, że trafię dziewczynkę,
a potem ona się poruszyła. Miała coś w ręku i zamachnęła się tym czymś, zupełnie jakby narzucała piłkę. No i ten
ruch go zaskoczył. Cofnął się i jakby stracił równowagę. Od razu skapowałem, że to jedyna szansa dla tej małej,
więc poniosłem sztucer do ramienia i wystrzeliłem.
Obyło się bez rozprawy, obyło się bez grzywny. Zamiast jednego i/lub drugiego Travis Herrick doczekał się
własnej platformy podczas parady z okazji Czwartego Lipca, w 1998 roku w Grafton Notch. Tak jest, mała!
Trisha usłyszała strzał, rozpoznała go jako strzał, dostrzegła też, jak nastawione ucho bestii rozdziera się na
czubku niczym kawałek papieru. Zobaczyła w tym rozdarciu kawałek błękitnego nieba, a także tryskające łukiem
w powietrze czerwone krople krwi, niewiele większe od jagód, w tej samej chwili zorientowała się, że niedzwiedz
znów jest niedzwiedziem, ma ślepia wielkie, tępe i niemal komicznie zdumione. Zresztą może przez cały czas był to
zwykły niedzwiedz?
Tyle że tak naprawdę wiedziała lepiej.
Nie wstrzymała ruchu, narzuciła piłkę. Trafiła go w dziesiątkę, wprost między ślepia i - cuda, ludziska, kto
tu mówi o halucynacjach! - widziała wyraznie, jak dwa paluszki spadły na drogę.
- Wywołany trzeci strike! - krzyknęła i na dzwięk jej ochrypłego, radosnego, tryumfalnego, załamującego
się głosu ranny niedzwiedz nie wytrzymał i uciekł. Opadał na cztery łapy, przyśpieszał niczym wyścigowy
samochód, krew płynęła mu z rozdartego ucha, kręcił tyłkiem i pędził jak oszalały. Huknął kolejny strzał, Trisha
poczuła, jak pęd powietrza od kuli mijającej jej głowę o kilkanaście centymetrów po prawej rozwiewa jej włosy,
dostrzegła kłąb kurzu wznoszący się z drogi, w którą uderzyła, spory kawałek za niedzwiedziem, po czym miś
skręcił w lewo i znikł w lesie. Dziewczynka przez chwilę widziała jeszcze błysk jego lśniącego czarnego futra,
a potem małe drzewka zadrżały w parodii strachu i po zwierzęciu nie było już śladu.
Trisha odwróciła się. Zobaczyła niskiego mężczyznę w spodniach w zielone plamy, zielonych gumowych
[ Pobierz całość w formacie PDF ]