[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wkładkę, tworzącą drugie dno. Zamigotały srebrem i złotem monety, które siwy pan pochwycił łapczywie w
podobne do szponów długie, chude palce. Oglądał każdą starannie przez lupę. ważył na wadze stojącej na
biurku i zapisywał coś na kartce. Wreszcie skończył i niedbałym ruchem zgarnął monety na kupkę.
To wszystko? spytał i rzucił lekceważąco: Błoto. Początkujący numizmatycy to zbierają. Kil-
kaset dolarów, nie więcej. A gdzie dukat?
Zaraz wyjaśnię... odpowiedział leniwie gość. dając do zrozumienia, że czuje się urażony obelży-
wym potraktowaniem jego bagażu. Grał na zwłokę. Powiedzieć prawdę niebezpiecznie. Ci panowie z
Wiednia takich okoliczności z pewnością nie lubią. Oznaczałoby to zerwanie transakcji. Przegraną totalną.
lepiej skłamać, jakoś się wykręcić, odwlec sprawę. Może się jeszcze uda odzyskać tę przeklętą monetę...
Pan za biurkiem wyraznie niecierpliwił się i ponaglał:
No, no. Niech pan wyjaśnia. Przywiózł pan czy nie?
Dukat ukryty jest w takim miejscu, do którego przed wyjazdem nie mogłem się dostać. A jechać
musiałem, bo miałem wykupiony bilet. Niech się pan nie obawia. Dostaniecie ten dukat. Tak jest schowany,
że nikt się do niego nie dobierze, a skrytkę znam tylko ja jeden. Gdybym tu w Wiedniu pozostał na stałe, jak
było z panami ustalone, upoważnię kogoś w kraju, żeby przywiózł...
Mówił to wszystko z dużą pewnością siebie, ale starszego pana to nie uspokoiło. Wpadał w coraz
większe rozdrażnienie.
Nie ma dukata, nie ma umowy. To pan niech wie. Damy panu jeszcze trochę czasu, no powiedzmy,
miesiąc na załatwienie tego.
Trzeba wybadać, czy istnieje odwrót, jakieś wyjście z sytuacji, gdyby to. co obiecał, okazało się tylko
czczą przechwałką. Przybyły zażartował, figlarnie mrużąc oko:
A gdyby... A gdyby się okazało, na przykład, że zgubiłem? Po prostu wypadł mi z kieszeni po dro-
dze.
Ale za moment odechciało mu się kpinek. Starszy pan za biurkiem aż uniósł się z fotela i ryknął z furią:
Patrzcie go! Zgubił! Wypadły z kieszeni! Złote sto dukatów Zygmunta Wazy, warte sto pięćdziesiąt tysięcy
dolarów!
Rozdział 7
Doktorowi Markowi Wilkoszewskiemu wróżono nie byłe jaką karierę naukową. Posiadał rozległą
wiedzę, zwłaszcza w ulubionej dziedzinie histopatologii i najmniejsza chrząstka wszelkiego stworzenia nie
miała przed nim tajemnic. Był poza tym sumienny, pracowity, szybki w robocie i co najważniejsze miał
fantazję. Czyli pomysły. Gdy rozwiązywał jakiś problem i stawiał diagnozę, zdarzało się. że jego wnioski
budziły wśród kolegów i przełożonych najpierw uciechę, potem niedowierzanie i zastanowienie, a w końcu
podziw. Nikt inny by na to nic wpadł mówiono.
Pole do popisu dla swoich uzdolnień znalazł w Instytucie Kryminalistyki, w dziedzinie medycyny są-
dowej. Na jego ekspertyzach oparto już niejeden ważki wyrok sądowy.
Właśnie kończył pracę i z zatroskaniem studiował skrawek zeszytowej kartki. Nie była to naukowa
analiza ani problem do rozwiązania zlecony mu przez jego przełożonych. Sprawa o wiele trudniejsza: lista
zakupów skreślona ręką szanownej teściowej! Tu nie było żadnych ulg ani wykrętów. Wszystko miało być i
kupione. Nikt nie jest prorokiem we własnym domu. Teściowa o wiele bardziej ceniła jego sprawność w
załatwianiu zakupów, aniżeli sukcesy zawodowe. %7łona Marka pracowała w przedszkolu i nie mogła spro-
stać tym zadaniom: zanim wypchnie do domu swoje maluchy, po których odbiór rodzice zawsze się spóz-
niają, jest wieczór i półki sklepowe pustoszeją. Chcąc nie chcąc pan doktor zastanawiał się więc, co mu się
lepiej opłaci, oblecieć osiedlowe sklepiki, czy nadłożyć drogi i pozałatwiać wszystko hurtem w Supersamie.
W tym momencie otworzyły się drzwi i z trudem przepchnął się przez nie pracownik techniczny z po-
tężnym workiem plastikowym w objęciach.
Co to? Wilkoszewski spojrzał przerażony.
A żeby się panu doktorowi nie nudziło, powiedział szef. To pilne. Bardzo pilne. I złożył swój ciężar
na obitym blachą stole.
Wilkoszewski rozdarł kopertę, załączoną do przesyłki, i czytał: Zwłoki NN, prawdopodobnie niejakie-
go Kazimierza Nowaka. Lat pięćdziesiąt pięć. Znajdowały się w ziemi około sześciu tygodni. Sprawca
twierdzi, że systematycznie i stopniowo spalał je przy użyciu środków łatwopalnych dla zatarcia śladów.
Niedopalone resztki kości wykazują jednak dziwne anomalie. Brak czaszki, którą sprawca rzekomo zatopił
w rzece. Dotychczas jej nic odnaleziono. Prosimy o pilną ekspertyzę". ?
No to się urządziłem mruknął doktor chowając do kieszeni listę gospodarskich zakupów.
Wiele dni i wieczorów spędził Wilkoszewski nad grzebaniem się w cuchnących szczątkach tego. co
było kiedyś podobno człowiekiem. Segregował, oczyszczał ze spalenizny, pobierał próbki, po kilka razy
kładł ocalałe płytki kostne pod mikroskop, jednym słowem czarował", jak to określali koledzy. Niektórych
wzywał na konsultacje, żeby się upewnić co do wyników badań. Aż i wreszcie, pewnego dnia. gdy dopisy-
wał ostatnią linijkę swojego raportu, wybuchnął śmiechem tak głośnym, że zbiegli się wszyscy pracownicy
z sąsiednich pokojów. Jeszcze nigdy się nie śmiano tak donośnie i szczerze w tym dziale zajmującym się
raczej ponurymi i poważnymi sprawami,
* * *
No proszę czytał major Rudzki, gdy dotarła do niego ekspertyza doktora Wilkoszewskigo opa-
trzona jak się należy wszelkimi podpisami i pieczęciami. Cała ekipa prowadząca śledztwo w sprawie zagi-
nięcia dyrektora Nowaka zgromadziła się w pokoju, z ciekawości wstrzymując niemal oddech. Posłu-
chajcie, moi mili współpracownicy; Worek plastikowy z nadpalonymi i niedopalonymi szczątkami kost-
nymi zawiera pozostałości po: jednej kurze, jednej świni. Jednym baranie. Dwa większe fragmenty są nie-
wątpliwie giczami wołowymi. Mógł być też jeden pies. Duży, chyba wilk. przejechany przez samochód.
Budowa tkanki kostnej, m.in. brak kanałów Haversa wyklucza możliwość, aby to były szczątki ludzkie".
W gabinecie zapanowała grobowa cisza, a Kwaśniakowi się wydało, że ziemia się pod nim zapada.
Ale, nas szczeniak wpuścił w maliny odezwał się Rokitnicki. który jako człowiek trzezwy nic
ulegał emocjom.
Dawać go tu! huknął major i złapał za słuchawkę, żeby powiadomić prokuratora Michalskiego o
niezwykłym obrocie rzeczy. Już sobie wyobrażał, jak będzie się z niego natrząsać cała prokuratura uprawia-
jąca cichą rywalizację z milicją.
Zenek Sikora miał minę obojętną i niewzruszoną. Major podsunął mu pod nos ekspertyzę, podczas
kiedy Kwaśniak mierzył go spojrzeniem pełnym wyrzutu.
Co to znaczy? zapylał major głosem nic wróżącym nic dobrego.
To? Sikora wskazał palcem na ekspertyzę. Najwidoczniej grał na zwłokę.
To, to!
Zenek uśmiechnął się szelmowsko, czym zdenerwował nawet Kwaśniaka.
Kawał wam zrobiłem. Na to paragrafu nie ma.
O, jest. Utrudnianie śledztwa, wprowadzanie milicji w błąd. Skąd tyle tego nabrałeś? pieklił się
major.
A ze dwa tygodnie po mieście zbierałem. Po knajpach i w rzezni nawet. Mówiłem, że to dla mojego
psa.
Czy ty zdajesz sobie sprawę. Sikora, że pozostajesz pod zarzutem zamordowania człowieka? A cie-
bie psie figle się trzymają.
Wiem odpowiedział spokojnie, już bez uśmiechu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]