[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Opamiętasz się prędzej czy pózniej, a tymczasem
mógłbyś mi zrobić uprzejmość i przedyskutować ze mną
pewien drobiazg.
- Nie - odparł Samuel bez wahania, mimo że wiele
zawdzięczał Patrickowi.
Bez jego pomocy nie mógłby tak bezkolizyjnie uwolnić
się od dawnych obowiązków. Nie wszyscy ludzie z agencji
zgadzali się, by odszedł.
- Przecież mój powrót tylko skomplikowałby sytuację.
Oficjalnie nie żyję - przypomniał.
- Nie, jeśli nie byłbyś etatowym pracownikiem.
Potrzebuję wolnych strzelców. Stałbyś się jednym z nich. Nie
prosiłbym o to, gdybym nie musiał.
Samuel pomyślał przez chwilę. Lubił Hayesa.
Zawdzięczał mu znacznie więcej niż tylko nową tożsamość.
Dziesięć lat temu Patrick zaangażował go do pracy, dając
poczucie przynależności i szansę interesującego życia.
Wówczas Samuel tego potrzebował. Ale potem okoliczności
sprawiły, iż zaczął się czuć własnym cieniem, nie bardziej
realnym niż nowe postacie, w które nieustannie się wcielał.
- Nie mogę - odrzekł po zastanowieniu.
- Ciągle chcesz wykorzystywać przeciwko mnie ten mały
kłopot z ręką? - spytał Hayes po chwili milczenia
- Zapomniałeś, że sprawa na San Tomas miała być
ostatnią usługą?
- Dobrze już, dobrze! Musiałem spróbować. Więc
naprawdę zamierzasz uprawiać zboże?
- Nie, doskonalić umysły. Chcę uczyć.
Patrick Hayes nie był jego prawdziwym przyjacielem w
takim sensie, w jakim był nim Jack. Szef największym
przywiązaniem darzył agencję, lecz mieli pewne wspólne
zainteresowania i Samuel lubił z nim rozmawiać. Wiedział, że
Patrick nigdy więcej nie będzie nagabywał go o współpracę.
Gdy skończyli rozmowę, uznał, iż powinien jeszcze
obejrzeć sypialnię Jane. Położył dłoń na klamce i zawahał się.
Tyle razy sekretnie wkraczał w ludzką prywatność, by
wypełnić jakąś misję, że tym razem postanowił zaczekać, aż
Jane sama go do swojej sypialni zaprosi. Samuel należał do
ludzi, którzy łatwo się adaptują, lecz nie był impulsywny.
Kaprysy nigdy nie stanowiły części jego życia...
Co mu szkodzi zaczekać. Prędzej czy pózniej Jane go tu
wprowadzi, a bardzo tego pragnÄ…Å‚.
Wrócił do salonu i włożył sportowe buty. Planował, że
sprawdzi, jak w Atherton wyposażono sale sportowe YMCA.
Sprawność fizyczna wielokrotnie ratowała mu życie i stając
się zwykłym obywatelem, nie zamierzał przestać o nią dbać.
Jednak biegi uprawiał nie dlatego, że musiał. Jego organizm
po prostu potrzebował wysiłku.
Przed wyjściem z mieszkania rzucił okiem na porządnie
złożone przykrycie, pod którym spał dzisiejszej nocy. Była
nim babcina kapa, która najwyrazniej przechodziła u Smithów
z pokolenia na pokolenie i w jakiś niezrozumiały dla Samuela
sposób nieodłącznie należała do tego wnętrza. Nie rozumiał
tego, bo sam do niego nie należał.
Uczucie braku przynależności doskwierało mu od dawna,
więc teraz już ledwo zdawał sobie sprawę z jego istnienia.
Właściwie jedynym miejscem, które dotąd uważał za własne,
była agencja. Teraz zamierzał osiąść w Atherton. Dlatego
właśnie potrzebował Jane. Dzięki niej mógł zyskać akceptację
miejscowej społeczności, stać się cząstką tego miasteczka.
A jeśli Jane nosi pod sercem jego dziecko, to połączy ich
ono nierozerwalnymi więzami. Cieszył się przez moment tą
myślą, a potem cicho zamknął drzwi i wyszedł.
ROZDZIAA SIÓDMY
Około szesnastej Jane odłożyła testy swojej klasy do
szafki i podążyła do auta. Zwykle zostawała w szkole co
najmniej godzinę po dzwonku. Lubiła porządkować zapisy w
dzienniku i po lekcjach służyć pomocą uczniom. Czasem
gawędziła dłużej z innymi nauczycielami.
Dziś spieszyła się do domu z powodu Samuela. Gdy
wyszła na ulicę, niebo było pochmurne, wiał wiatr i zbierało
się na deszcz. Z westchnieniem ulgi zasiadła za kierownicą
toyoty. To był męczący dzień, choćby dlatego, że musiała
odpowiadać na dziesiątki pytań różnych ludzi i stawić czoło
ich pełnym zdziwienia spojrzeniom.
Zdawała sobie sprawę, iż uznawano ją za kogoś bardzo
zwyczajnego, pospolitego jak lody waniliowe, widziano w niej
ostatnią osobę, która mogłaby zainteresować mężczyznę typu
Samuela.
Dzisiaj nie wracała do domu zwyczajną trasą. Chcąc
odzyskać równowagę psychiczną, ruszyła w kierunku ulicy
Drugiej. Gdy skręcała, spadły pierwsze krople deszczu. Lubiła
tę starą ulicę Tędy chodziła w dzieciństwie do szkoły, a w
jednym z tutejszych małych domków mieszkała jej najlepsza
przyjaciółka. Ulica kończyła się parkiem, do którego
prowadzała ją matka. Tu znajdowały się magiczne miejsca
Jane. Uwielbiała potężne parkowe dęby, szum ich gałęzi na
wietrze.
Deszcz rozpadał się na dobre, kiedy jechała ulubioną
ulicÄ….
Było jeszcze za wcześnie na wiosenne burze, lecz natura
najwyrazniej nie chciała trzymać się swoich zwyczajów. Jane
nie przyznawała się do tego nikomu, lecz uwielbiała
nawałnice, mimo ich niszczącej siły.
Po pewnym czasie deszcz ustał i rozjaśniło się niebo. Jane
włączyła radio, by posłuchać muzyki country. Jakiś kowboj
śpiewał, że nikt na niego nie czeka w domu.
Czy zastanę jeszcze Samuela? pomyślała. Miała nadzieję,
że wyjechał. Starała się to sobie wmówić, gdy zbliżała się do
domu. Powinien to uczynić, przecież go nie prosiła, by został
na stałe. W ogóle go nie zapraszała i winna była dać mu rano
do zrozumienia, iż ma opuścić jej mieszkanie.
Tylko jak mogła to zrobić wśród zachwytów swojej matki,
która witała już Samuela jako nowego członka rodziny? Ale
wieczorem Jane postanowiła być nieustępliwa. Ten człowiek
mógł zostać w Atherton, jeśli tego pragnął, byle nie mieszkał
w jej domu.
Zanim dojechała na miejsce, zobaczyła Samuela, jak stoi
pod starym wiÄ…zem i rozmawia z Frances Ann. Doskonale
prezentował się w dżinsach i ciemnozielonym swetrze ze
swoim powiewajÄ…cym na wietrze kucykiem.
Jane chciała wierzyć, iż uczucie, które przyspieszyło bieg
jej serca to gniew, a nie ulga czy absurdalna radość z powodu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]