[ Pobierz całość w formacie PDF ]
cię popierają, a tymczasem one zwracają się przeciwko tobie. Inni również potrafią ich
używać i raptem czujesz się opuszczony w samym środku bagna, w wielkiej masie rze-
czowników, czasowników i przymiotników. A na samym końcu mojego snu podjecha-
łem salamandrą i spytałem: Jedziesz ze mną? , a ty wsiadłeś i pojechaliśmy razem do
strażnicy w błogiej ciszy, i wszystko zakończyło się pokojem. Beatty puścił przegub
Montaga i ręka bezwładnie opadła na stół. Wszystko dobre, co się dobrze kończy.
Milczenie. Montag siedział jak rzezbiony biały kamień. Echo ostatecznego uderze-
nia młota w jego czaszkę zamierało powoli w czarnej jaskini, gdzie Faber czekał na za-
milknięcie ech. A wtedy, gdy wzniecony kurz osadzał się w mózgu Montaga, Faber za-
czął miękko:
Doskonale. Powiedział, co wiedział. Musisz to przyjąć. W ciągu najbliższych kilku
godzin ja również powiem, co mam do powiedzenia. I to też musisz przyjąć. I musisz
spróbować osądzić te obie wypowiedzi i zdecydować się, w którą stronę iść czy upaść.
Ale chcę, żeby to była twoja decyzja, nie moja czy kapitana. Lecz pamiętaj, że kapitan
należy do najbardziej niebezpiecznych wrogów prawdy i wolności, do stłoczonego nie-
ruchomego stada większości. Ach, Boże, straszliwa tyrania większości! Wszyscy potrafi-
my grać na naszych harfach. I od ciebie zależy, którym uchem będziesz słuchał.
Montag otworzył usta, by odpowiedzieć Faberowi mimo obecności innych, lecz
uniknął tej omyłki, gdyż zadzwięczał dzwon strażnicy. Automat alarmowy wyśpiewy-
73
wał w suficie. Rozległ się stukający dzwięk, gdy telefon meldunków alarmowych wypi-
sywał adres. Kapitan Beatty, trzymając karty do gry w różowej dłoni, przesadnie powo-
li podszedł do telefonu i oderwał kartkę z adresem, kiedy meldunek został skończony.
Rzucił nań okiem i wsadził do kieszeni. Wrócił i usiadł. Pozostali patrzyli na niego.
Mogę poczekać jeszcze równe czterdzieści sekund, zanim nie ściągnę z was
wszystkich pieniędzy powiedział Beatty rozpromieniony.
Montag odłożył karty.
Zmęczyłeś się, Montag, wychodzisz z gry?
Tak.
Poczekajcie. Właściwie możemy skończyć tę partię pózniej. Po prostu zostaw-
cie na stole zakryte karty i bierzcie ekwipunek. A teraz jazda! I Beatty wstał znowu.
Montag, zle się czujesz? Nie chciałbym, żebyś znowu dostał gorączki...
Przejdzie mi.
Na pewno. A teraz mamy bardzo specjalnÄ… sprawÄ™. No dalej, jazda!
Ruszyli biegiem, przylgnęli do mosiężnego słupa, jak by to było ostatnie schronienie
przed nadlatującą falą powodzi, a mosiężny słup, z zapierającą dech szybkością, osunął
się z nimi w ciemność, błysk i kaszel, i ssanie benzynowego smoka, budzącego się z ry-
kiem do życia!
Hej!
Zakręcili na rogu z grzmotem motoru i wyciem syreny, stukiem opon, piskiem gumy
i bulgotem na5ày w poÅ‚yskujÄ…cym mosiężnym zbiorniku niby pokarmu w żoÅ‚Ä…dku ol-
brzyma. Palce Montaga zeskoczyły srebrnej poręczy, machnęły w chłodną przestrzeń,
podczas gdy wiatr zrywał mu włosy z głowy, gwizdał mu w zębach, zaś Montag myślał
o kobietach, głupich kobietach w jego salonie dzisiejszej nocy, otumanionych neono-
wym wiatrem, i o jego głupim diabelnie czytaniu im książki. Zupełnie, jak by ktoś chciał
zagasić ogień pistoletem wodnym... jakże to bezsensowne i szaleńcze! Jedna wściekłość
napływała na miejsce drugiej. Jeden gniew przechodził w inny gniew. Kiedy wreszcie
przestanie, kiedy skończą się jego szaleństwa i będzie spokojny, naprawdę spokojny?
Naprzód!
Montag podniósł głowę. Beatty nigdy nie prowadził wozu, lecz dziś siedział przy kie-
rownicy, przerzucajÄ…c salamandrÄ™ z ulicy na ulicÄ™, pochylajÄ…c siÄ™ ku przodowi na wyso-
kim tronie kierowcy, jego ciężki czarny płaszcz trzepotał z tyłu, tak że wydawał się wiel-
kim czarnym nietoperzem lecącym nad maszyną, nad mosiężnymi numerami, rozpo-
ścierającym skrzydła na wiatr.
Naprzód! Zapewniamy szczęście światu, Montag!
Różowe, fosforyzujące policzki Beatty ego połyskiwały w ciemności, a on uśmiechał
się wściekle.
Jesteśmy na miejscu!
74
Salamandra stanęła z hukiem, wyrzucając mężczyzn w kurtkach i niezgrabnych bu-
tach. Montag stał utkwiwszy swe przekrwione oczy w chłodną błyszczącą poręcz pod
zaciśniętymi palcami.
Nie mogę tego robić, pomyślał. Jak mam w takim przypadku postąpić, jak mogę
nadal palić wszystko? Nie pójdę tam.
Beatty pachnący wiatrem, przez który pędził, był już przy ramieniu Montaga.
Dobra jest, Montag.
Strażacy biegli jak kalecy w swych niezgrabnych butach, cicho niby pająki.
Wreszcie Montag podniósł oczy i odwrócił się.
Beatty obserwował jego twarz.
CoÅ› ci siÄ™ nie podoba, Montag?
Dlaczego powiedział Montag powoli za trzymaliśmy się przed moim do-
mem?
Część trzecia
Jasny płomień
Zwiatła zapalały się, a drzwi otwierały we wszystkich domach przy całej ulicy, ludzie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]