[ Pobierz całość w formacie PDF ]
białoruskie - Białorusi - zakończył Stalin.
- Linia Ribbentrop-Mołotow - powiedział brytyjski minister spraw
zagranicznych Anthony Eden.
Miał oczywiście na myśli umowy radzieckiego i niemieckiego ministrów
spraw zagranicznych z 23 sierpnia i 28 września 1939 roku, które
podzieliły Polskę.
- Niech pan nazywa to, jak chce - szorstko odpowiedział Stalin. - My
wciąż uważamy to za właściwe i dobre.
Konferencja w Teheranie dobiegła końca. Następnego ranka, 3 grudnia,
prezydent Roosevelt odleciał z Teheranu, aby w Kairze dyskutować z
Churchillem strategię na rok 1944. Stalin wracał do Moskwy, mając
przyzwolenie aliantów na zrealizowanie swojego planu budowy pasa
satelickich państw wzdłuż nowych granic Związku Radzieckiego. To trudne
zadanie. Nie należało się spodziewać, że Polska, Czechosłowacja czy Węgry
tak łatwo poddadzą się Moskwie, ale na terytoria tych krajów lada miesiąc
miała wkroczyć najpotężniejsza armia świata - Armia Czerwona. I pozostać
tam...
- Mikołaj! Mikołaj! Obudz się! - chłopak szarpał za ramię śpiącego
Kuzniecowa. Przez kilka dni przedzierali się przez lasy pod Lwowem,
uchodząc niemieckiej pogoni. 9 lutego 1944 roku wszedł do gabinetu dr.
Otto Bauera, wicegubernatora dystryktu Galizien, odczytał wyrok i
zastrzelił go. Zanim Niemcy ochłonęli z zaskoczenia, jakie spowodowały
strzały w gabinecie, wybiegł na ulicę i tam wskoczył do samochodu,
prowadzonego przez jednego z ludzi z jego grupy uderzeniowej. Wydawało
się jednak, że tym razem jego niewiarygodne szczęście skończyło się, gdyż
ledwo przejechali kilkadziesiąt metrów, u wylotu ulicy pojawił się
samochód policyjny. Kierowca zdążył jednak skręcić w bramę, przez którą
przedostali się na inną ulicę. Pogoń trwała dobre kilkadziesiąt minut,
zanim udało im się wydostać za rogatki miasta, gdzie musieli porzucić
samochód, gdy w przedziurawionym kulami baku nie zostało ani kropli
benzyny. Dalej uciekali pieszo, aż wreszcie w nocy zatarli ślady i
zgubili pogoń. Kuzniecow, gdy wreszcie znalazł się w ciepłej wiejskiej
izbie, ułożył się na baranicy na zapiecku i zasnął kamiennym snem.
Zaniedbał podstawowych środków ostrożności. Ludzie z jego grupy też
zapadli w głęboki sen.
- Mikołaj! Idą po ciebie! - chłopak w dalszym ciągu szarpał go za ramię.
Ocknął się wreszcie, wyskoczył z łóżka i podbiegł do okna. W jasnej
poświacie księżycowej widać było sylwetki wyraznie odcinające się od
śniegu na polach. Podbiegł do drugiego okna wychodzącego na drogę. Tam
też dostrzegł kilku żołnierzy, jednakże nie mieli oni hełmów o
charakterystycznym, z daleka rozpoznawalnym kształcie.
- Niemcy? - zwrócił się do chłopaka.
- Nie. Ukraińcy. Nacjonaliści.
Zapiął szybko mundur. Wciąż miał na sobie kurtkę porucznika Wehrmachtu.
Sięgnął po pas, wyciągnął z kabury pistolet i podniósł granat, który
położył na podłodze obok łóżka. Tylko tyle zostało mu do obrony przed
kilkunastoma żołnierzami, których dostrzegł na drodze i na polu.
Zdawał już sobie sprawę, że ma niewielkie szanse na ujście z życiem.
Nigdy jednak nie tracił nadziei.
- Uciekaj w stronę rzeczki! Po lodzie przejdziesz do lasu - krzyknął do
chłopaka. Otworzył okno i z trudem przecisnął się przez jego ramy. Znieg
boleśnie zakłuł go w bose stopy. Dopiero w tym momencie uprzytomnił
sobie, że nie założył butów, ale nie było już czasu, aby wracać do izby i
szukać obuwia. Kilkoma susami dopadł do drewutni i skrył się pod niskim
daszkiem, ale w tym samym momencie padł na niego silny snop latarki.
- Faszysta! Jest tu! - usłyszał okrzyk żołnierza, którego nie zauważył
wcześniej. Podniósł pistolet, lecz seria z karabinu maszynowego, która
odłupała deski z daszku, kazała mu przylgnąć do śniegu. Głosy zbliżały
się ze wszystkich stron. Podniósł głowę i spojrzał do tyłu. Zobaczył, że
za rogiem kryją się dwaj żołnierze. Z przodu dwaj inni nadbiegali
pochyleni za płotem. Nie miał już żadnych szans ratunku. Wyciągnął
zawleczkę granatu, obrócił się na wznak i postawił granat tuż obok głowy.
OPERACJA PANZERFAUST
Pierwsze promienie słońca rozjaśniły horyzont i wtedy ujrzeli tumany
pyłu unoszące się nad lasem. Odległy warkot słychać było coraz wyrazniej
w ciszy świtu. Był 20 sierpnia 1944 roku. Ten hałas oznaczał, że wkrótce
uderzą. Twarda, wysuszona sierpniowym słońcem ziemia, sprzyjała czołgom.
Warkot czasem raptownie nasilał się, ale wnet przygasał.
- Grzeją silniki - powiedział sierżant Walther Kowaletz - Uderzą...
Znał dobrze oznaki nadchodzącej bitwy. Po raz pierwszy przeżył to
w 1943 roku pod Kurskiem. Najpierw rozlegał się grzmot, jakby bicie w
wielkie bębny, zagrzewające wojska do walki. Dzwięk wystrzałów armatnich
docierał szybciej niż pociski. Po kilku sekundach w tym odległym
dudnieniu pojawiał się nowy dzwięk - świst. Słychać go było gdzieś wysoko
nad głowami i nagle milkł. I wtedy przerazliwie bliski huk rozrywających
się pocisków zmuszał żołnierzy do panicznego poszukiwania ukrycia. Każdy
przywierał do ziemi, starając się wcisnąć jak najgłębiej, zapaść pod
powierzchnię gruntu. A potem gdy pył, dum, podmuchy gorącego powietrza,
hałas bliskich wybuchów mieszały się ze sobą - człowiek tracił
orientację. Tak było przez pół godziny, czasami godzinę, aż zapadała
cisza przynosząca ulgę i świadomość, że udało się przeżyć. Każdy żołnierz
miał wówczas nadzieję, że dobry Bóg uchronił go przed wybuchami i
odłamkami, pozwolił przeżyć tę straszną nawałnicę i pozwoli żyć nadal.
Ale wtedy rozpoczynało się natarcie wroga. Kowaletz obejrzał się. Wszyscy
żołnierze z jego działonu kulili się w płytkim okopie, jaki wygrzebali
poprzedniego wieczora dla ochrony przed odłamkami, gdy Rosjanie rozpoczną
ostrzał.
- To już się zacznie, panie sierżancie? - młody żołnierz przysunął się
do niego. Nawet nie pamiętał jego imienia. Przysłano go kilka dni
wcześniej, wraz z kilkuset innymi, w ramach uzupełnienia dla wykrwawionej
6 dywizji. Ci osiemnasto-, dziewiętnastoletni chłopcy nie mieli żadnego
doświadczenia bojowego. Sierżant Kowaletz, który w Wehrmachcie służył od
1943 roku i sześć razy leczył rany w szpitalu, wiedział, że niewielu
z nich przeżyje tę bitwę.
- Przygotuj się. I trzymaj nisko głowę - odpowiedział do chłopaka.
Ten odsunął hełm znad czoła i spojrzał w jego stronę z podziwem dla
spokoju i opanowania dowódcy. Zerknął na zegarek. Dochodziła 4.30.
- To ich czas - pomyślał. I nagle zaczęło się. W oddali pojawiło się
głuche dudnienie, które znał tak dobrze z poprzednich bitew.
Instynktownie pochylił głowę, dostrzegając kątem oka, że młody żołnierz -
naśladując go - zrobił to samo.
- Na stanowiska! - krzyknął sierżant Kowaletz. Poderwał się z okopu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]