[ Pobierz całość w formacie PDF ]
łudzili się, iż są w stanie stworzyć rasę niezależnych osobników. Wówczas nadeszły czasy
sztucznej grawitacji, która wyparła ich z rynku. Czwororamienni rozproszyli się - ich
potomkowie znalezli azyl z dala od reszty świata, na Nexus, szmat drogi od Ziemi. Podobno
mają w zwyczaju trzymać się razem. Ta, po tej stronie Ziemi, stanowi jakiś szczególny
przypadek. Teraz cicho - Thorne słuchał z rozchylonymi ustami. Przypadek równie
szczególny, co betański hermafrodyta w Wolnej Najemnej Flocie, pomyślał Miles. Lecz muzyka
zasługiwała na niepodzielną uwagę, chociaż niewielu spośród dziwacznego tłumu zdawało się
nią interesować. Szkoda. Miles nie znał się na muzyce, ale nawet on był w stanie wyczuć
intensywność pasji, która wykraczając poza zwykły talent, przydawała grającej niewątpliwych
cech geniusza. Dzwięki zdawały się splecione z czasem, i przelotne jak on wymykały się
odbiorcy, zapadając jednak głęboko w pamięć. Potok muzyki ustał, pozostawiając przejmujące
echo. Zapadła cisza. Niebieskie oczy czwororamiennej otworzyły się i jej natchniona twarz na
powrót przybrała ludzki wygląd, zastygając w wyrazie melancholii.
- Ach - westchnął Thorne i wsadziwszy pustą szklankę pod pachę, uniósł ręce do
oklasków, po czym zawahał się niepewny, czy powinien zwracać na siebie uwagę w sali
wypełnionej obojętnymi słuchaczami.
Miles stanowczo był za tym, aby się nie wyróżniać.
- Może z nią porozmawiasz? - zaproponował.
- Tak myślisz? - Rozpromieniony Thorne ruszył do przodu, pochylił się, by postawić
szklankę i rozkładając ręce postąpił ku migoczącej kuli. Na jego twarz wpłynął pełen zachwytu
przymilny uśmiech. - Uch... - Pierś Thorna uniosła się i znów opadła. Dobry Boże, Bel, nie
wiesz co powiedzieć? Nigdy nie przypuszczałem, że przyjdzie mi to ujrzeć. - Zapytaj ją, jak się
nazywa ten instrument - podsunął uczynnię Miles. Czwororamienna z zaciekawieniem
pochyliła głowę i przepłynąwszy z gracją nad swoim instrumentem, pochyliła się ku Thornowi,
patrząc na niego zza połyskliwej przegrody. - Jak nazywa się ten niezwykły instrument? -
68
podchwycił Thorne. - To obustronne cymbały, pani - sir... - jej usłużno-zdawkowy głos
zawahał się przez chwilę z obawy przed obrażeniem gościa. - Oficerze.
- Kapitan Bel Thorne - oznajmił Bel, powoli odzyskując swój zwykły stan równowagi. -
Głównodowodzący dendariańskiego krążownika Ariel . Do usług. Jakim sposobem się tu
znalazłaś?
- Dzięki ciężkiej pracy. Szukałam zajęcia i znalazłam je u barona Fell. - Gwałtownie
podniosła głowę, chcąc jak gdyby odeprzeć utajoną krytykę, choć Bel nic nie dał po sobie
poznać.
- Czy jesteś prawdziwą quaddie?
- Słyszałeś o nas? - z zaskoczeniem uniosła ciemne brwi. - Większość napotykanych
tutaj ludzi uważa mnie za wyprodukowane dziwadło - w jej głosie zabrzmiała zjadliwa, pełna
goryczy nuta.
Thorne odchrząknął.
- Sam jestem Betańczykiem. Zledziłem dzieje wczesnej eksplozji genetycznej, z raczej
osobistych względów. Odchrząknął raz jeszcze. - Rozumiesz, betańskim hermafrodytą - z
obawą czekał na jej reakcję.
No proszę. Nigdy nie dbał o reakcje swoich rozmówców, twardo brnąc do przodu i nie
czekając na rozwój akcji. Nie będę się w to mieszał choćby nie wiem co. Miles cofnął się
nieznacznie pocierając usta, by ukryć uśmiech na widok epatującego teraz męskim czarem Bela.
Spojrzała nań z zainteresowaniem i jedną z górnej pary rąk złożyła na dzielącej ich
migotliwej barierze, niedaleko dłoni Bela.
- Naprawdę? Zatem dzielimy podobny los.
- O, tak. Powiedz, jak się nazywasz?
- Nicol.
- Nicol. I tyle? To znaczy... prześliczne imię.
- Nie używamy nazwisk.
- Ach. A, hm, jakie masz plany na pózniej? Tutaj, niestety, ingerencja okazała się
nieodzowna.
- Uwaga, kapitanie - mruknął Miles. Oprzytomniawszy natychmiast, Bel podążył za jego
spojrzeniem. Na widok zbliżającego się mężczyzny quaddie odpłynęła od przegrody i
pochyliwszy głowę nad złożonymi dłońmi, zamarła. Miles również uprzejmie zwrócił się w
kierunku nowo przybyłego.
Zważywszy na fakt, że swoje stanowisko piastował od niedawna, Georish Stauber, baron
Fell okazał się człowiekiem w nadspodziewanie podeszłym wieku. Wydawał się starszy niż na
zdjęciach oglądanych w trakcie przygotowań do misji. Był tłusty i jowialny, z wianuszkiem
białych włosów okalającym lśniącą łysinę. Sprawiał wrażenie dobrodusznego dziadka. W żaden
sposób nie przypominał dziada Milesa; ten pozostał chudy i drapieżny do końca swoich dni.
Poza tym, tytuł starego hrabiego był autentyczny, w przeciwieństwie do miana, którym cieszył
69
się rozbitek Syndykatu. Jego dobroduszny wygląd był złudny; Miles przypomniał sobie, że
baron Fell dotarł na szczyt po stosie trupów.
- Admirale Naismith, kapitanie Thorne. Witajcie na Stacji Fell - zagrzmiał z uśmiechem
baron.
Miles skłonił się dwornie. Thorne nieudolnie poszedł w jego ślady. Następnym razem
będzie musiał skopiować tę nieudolność. Takie drobiazgi uwiarygodniały przybraną tożsamość.
Lub też sprawiały, że legła w gruzach.
- Czy moi ludzie troszczą się o was jak należy?
- Owszem, dziękujemy. - Jak na razie, nieskazitelny wizerunek człowieka interesu. -
Tak się cieszę, że wreszcie mogłem pana poznać - ciągnął baron. - Wiele tu o panu słyszeliśmy.
- Czyżby? - odparł zachęcająco Miles. Odniósł wrażenie, że w oczach barona widzi
przyczajoną zachłanność. Coś się tak uczepił małego, nic nie znaczącego najemnika, co?
Poświęcał im więcej uwagi niż było przyjęte nawet wobec ważniejszej klienteli. Miles baczył,
aby odwzajemniany baronowi uśmiech nie odzwierciedlił ogarniającej go podejrzliwości.
Cierpliwości. Pozwól, niech jawnie cię sprowokuje, nie śpiesz mocować się z tym, czegoś
jeszcze nie zobaczył. - Mam nadzieję, że same dobre rzeczy. - Znakomite rzeczy. Rozwój
pańskiej kariery był równie szybki, jak tajemnicze jest pańskie pochodzenie.
Jakaż pułapka za tym się kryła? Czy baron dawał mu do zrozumienia, iż świadomy był
prawdziwej tożsamości admirała Naismitha ? To mogło pociągać za sobą nagłe i niebagatelne
kłopoty. Nie - strach wyprzedził przyczynę. Czekaj. Zapomnij, że osoba zwana mianem
porucznika lorda Vorkosigana kiedykolwiek znajdowała się w tej skórze. W żaden sposób nie
dałaby rady pomieścić nas obu, chłopcze. Ale wobec tego dlaczego ten tłusty rekin tak się
znacząco uśmiecha? Miles obojętnie podniósł głowę. - Echa sukcesu waszej floty pod Vervain
dotarły nawet do nas. Szkoda poprzedniego dowódcy.
Miles zesztywniał.
- Nie mogę odżałować śmierci admirała Osera.
Baron wzruszył ramionami. - Historie takie, jak ta są w świecie biznesu na porządku
dziennym. Tylko jeden może sprawować władzę.
- Mógł być doskonałym podwładnym.
- Duma jest niebezpieczna - uśmiechnął się baron. Rzeczywiście. Miles ugryzł się w
język. A więc on uważa, że to ja zaaranżowałem śmierć Osera. Niech i tak będzie. To, że w
sali przebywał jeden najemnik mniej, niż się wydawało, że poprzez Milesa Dendarianie
stanowili przedłużenie Cesarskiej Służby Bezpieczeństwa, co było tak zatuszowane, że
większość z nich nie zdawała sobie nawet z tego sprawy... baron Syndykatu, który nie
potrafiłby wyciągnąć z tych informacji odpowiednich korzyści byłby do niczego. - Ciekawi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]