[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kolorach flegmowej zieleni, niedostrzegalnego brązu, nikotynowej żółci albo chi-
rurgicznego różu. W wyniku mało zbadanego procesu rezonansu współczulnego,
korytarze pomalowane na takie barwy zawsze pachną lekko gotowaną kapustą
nawet jeśli w okolicy nigdy nie gotowano kapusty.
Pośród labiryntu korytarzy zadzwięczał dzwonek. Esk zeskoczyła lekko z pa-
rapetu, chwyciła laskę i zaczęła gorliwie zamiatać. Drzwi otwierały się i studen-
ci wychodzili z sal. Omijali ją tak, jak woda opływa kamień. Przez kilka minut
panował całkowity chaos. Potem zatrzasnęły się drzwi, kilka spóznionych stóp
przeczłapało w dali i Esk znowu została sama.
Nie po raz pierwszy żałowała, że laska nie umie mówić. Inne służące traktowa-
ły ją przyjaznie, ale przecież nie mogła z nimi szczerze rozmawiać. Przynajmniej
nie o magii.
Powoli dochodziła do wniosku, że powinna nauczyć się czytać. Czytanie wy-
dawało się kluczem do sztuki magów, która polegała wyłącznie na słowach. Ma-
gowie uważali chyba, że imiona są tym samym co rzeczy: że jeśli zmieni się
nazwę, zmieni się też przedmiot. Takie przynajmniej miała wrażenie. . .
Czytanie. To oznacza bibliotekę. Simon twierdził, że są tam tysiące książek,
a wśród tych wszystkich słów na pewno znajdzie się jedno czy dwa, które Esk
potrafi przeczytać.
Przerzuciła sobie laskę przez ramię i stanowczym krokiem ruszyła do gabinetu
pani Whitlow.
Była już prawie na miejscu, kiedy nagle odezwała się ściana.
Psst!
Esk spojrzała na nią i okazało się, że to Babcia. Rzecz nie w tym, że potrafiła
uczynić się niewidzialną, ale raczej umiała zlać się z tłem tak, że była niezauwa-
żalna.
Jak sobie tu radzisz? spytała. Jak ci idzie magia?
Co ty tu robisz. Babciu? zdziwiła się Esk.
Wpadłam powróżyć pani Whitlow. Babcia z satysfakcją podniosła spore
zawiniątko używanej odzieży. Jej uśmiech zbladł jednak pod surowym wzrokiem
Esk.
No cóż, w mieście panują inne zwyczaje wyjaśniła. Ludzie w mie-
ście zawsze się martwią o przyszłość. Bierze im się to z jedzenia nienaturalnych
produktów. Zresztą. . . dodała, uświadamiając sobie nagle, że się tłumaczy
dlaczego nie miałabym wróżyć?
116
Zawsze mówiłaś, że Hilta wykorzystuje głupotę swojej płci odparła
Esk. Mówiłaś, że ten, kto wróży, powinien się wstydzić, a poza tym wcale ci
niepotrzebne stare ubrania.
Oszczędnością i pracą ludzie się bogacą rzekła wyniośle Babcia. Całe
życie nosiła stare ubrania i nie miała zamiaru pozwalać, żeby chwilowe powodze-
nie zmieniło jej obyczaje. Karmią cię tu dobrze?
Tak. Babciu, te czary magów, to wszystko tylko słowa. . .
Zawsze to powtarzałam.
Nie. Rzecz w tym. . . zaczęła Esk, ale Babcia z irytacją machnęła ręką.
W tej chwili nie mam czasu oświadczyła. Na dziś wieczór mam duże
zamówienie. Jeśli tak dalej pójdzie, będę musiała kogoś przeszkolić. Mogłabyś
mnie odwiedzić, kiedy dostaniesz wolne popołudnie czy co tam ci dadzą?
Przeszkolić kogoś? Esk była wstrząśnięta. To znaczy: na czarownicę?
Nie odpowiedziała Babcia. To znaczy: może.
Ale co ze mną?
Ty idziesz swoją drogą. Gdziekolwiek ona prowadzi.
Mhm mruknęła Esk.
Babcia przyjrzała się jej.
Muszę iść rzekła.
Odwróciła się i pomaszerowała do kuchennego wejścia. Płaszcz rozwiał się
za nią i Esk zauważyła, że jest podszyty czerwienią. Ciemną czerwienią wina,
ale jednak. U Babci, która nigdy nie nosiła żadnej wierzchniej odzieży w kolorze
innym niż praktyczna czerń, sprawiało to oszałamiające wrażenie.
* * *
Biblioteka? zdziwiła się pani Whitlow. Nie wydaje mi się, żeby ktoś
sprzątał w bibliotece. Sprawiała wrażenie szczerze zdziwionej.
Dlaczego? spytała Esk. Nie kurzy się tam?
No. . . Pani Whitlow zastanowiła się. Skoro już o tym wspomniałaś,
to chyba tak. Jakoś nigdy mi to nie przyszło do głowy.
Widzi pani, wszędzie poza tym już posprzątałam.
No tak. Posprzątałaś, rzeczywiście.
Właśnie.
Rzecz w tym, że nigdy dotąd. . . tego nie robiliśmy wykrztusiła pani
Whitlow. Ale słowo daję, nie mam pojęcia dlaczego.
Właśnie powtórzyła Esk.
* * *
117
Uuk? zapytał bibliotekarz i cofnął się przed Esk. Dziewczynka słyszała
o nim i zjawiła się przygotowana. Podała mu banana.
Orangutan powoli wyciągnął rękę i wyrwał jej owoc, tryumfalnie szczerząc
zęby.
Istnieją być może wszechświaty, gdzie bibliotekarstwo uchodzi za zawód spo-
kojny, gdzie zagrożenie ogranicza się do grubych tomów spadających z górnych
półek na głowę. Jednak funkcja strażnika magicznej biblioteki to nie zajęcie dla
osób nieostrożnych. Zaklęcia posiadają moc, a spisanie ich i wciśnięcie między
okładki wcale tej mocy nie zmniejsza. Magia wycieka. Księgi reagują ze sobą,
tworząc losowe czary obdarzone własną osobowością. Księgi magiczne zwykle
są przykuwane do półek, ale nie po to, by chronić je przed kradzieżą. . .
Jeden z magicznych wypadków zmienił bibliotekarza w małpę. Od tego czasu
opierał się wszelkim próbom przemiany powrotnej, argumentując językiem mi-
gowym, że życie orangutana jest o wiele przyjemniejsze od życia istoty ludzkiej.
Wszystkie wielkie problemy filozoficzne zredukowały się do pytania, z której
strony zjawi się kolejny banan. Zresztą długie ramiona i chwytne stopy znakomi-
cie się przydawały do pracy na wysokich półkach.
Esk wręczyła mu całą kiść bananów i zanim zdążył zaprotestować, zniknęła
między regałami.
Nigdy jeszcze nie widziała więcej niż jednej książki naraz, więc i ta biblioteka
nie różniła się dla niej od innych bibliotek. Owszem, dziwiło ją nieco, że podłoga
w dali staje się ścianą, regały wyczyniają niezwykłe sztuczki ze wzrokiem i skrę-
cają chyba w większej ilości wymiarów niż normalne trzy. Mógł też zaskoczyć
widok półek z książkami na suficie, a czasem jakiegoś studenta spacerującego
między nimi jak gdyby nigdy nic.
Wszystko to wynikało z faktu, że magia w takim stężeniu zakrzywia wokół
siebie przestrzeń. Pod regałami samo płótno czy może flanela wszechświata skrę-
cała się w niezwykłe formy. Miliony uwięzionych, niezdolnych do ucieczki słów,
deformowały rzeczywistość.
Esk uznała za logiczne, że między tyloma książkami kryje się ta, która mó-
wi, jak przeczytać wszystkie pozostałe. Nie wiedziała jeszcze, jak ją znajdzie,
ale w głębi duszy czuła, że powinna mieć na okładce obrazki miłych króliczków
i wesołych kotków.
Nie można powiedzieć, by w bibliotece panowała cisza. Od czasu do czasu
rozlegał się zgrzyt i trzask magicznego wyładowania, oktarynowe iskry przeska-
kiwały między półkami, a łańcuchy dzwoniły cicho. I oczywiście słychać było
szelest tysięcy stronic w ich krytych skórą więzieniach.
Esk upewniła się, że nikt nie zwraca na nią uwagi, po czym wyjęła pierwszy
tom. Otworzył się jej w dłoniach i przekonała się zniechęcona, że zawiera takie
118
same niemiłe dla oka diagramy jak książka Simona. Pismo było całkowicie obce
i Esk ucieszyła się z tego byłoby straszne wiedzieć, co oznaczają te wszystkie
litery; wydawały się zbudowane z paskudnych stworzeń robiących sobie nawza-
jem skomplikowane rzeczy. Z trudem zatrzasnęła księgę, choć miała wrażenie, że
słowa bronią się przed tym desperacko. Na okładce był rysunek istoty podejrzanie
podobnej do jednego ze Stworów z lodowatej pustyni. Z pewnością nie przypo-
minał wesołego kotka.
Hej! Jes-steś Esk, prawda? S-skąd się tu w-w-wzięłaś?
To był Simon. Stał przed nią, trzymając po jednej książce pod każdą pachą.
Esk zaczerwieniła się.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]