[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przeciwległej ściany. Ksiądz zaczął oficjalnie żegnać się ze światem; nie był w stanie
zrobić tego z przejęciem. Jego moralne zepsucie było mniej oczywiste dla jego
zmysłów niż śmierć. Jedna kula - myślał - prawie na pewno przeszyje serce; w
plutonie musi być choć jeden celny strzelec. %7łycie ujdzie w ułamku sekundy - tak
się to określało - ale przez całą noc rozumiał coraz bardziej, że czas zależy od
zegarów i zmiany światła. Nie było zegarów, a światło nie zmieni się. Nikt właściwie
nie wie, jak długo może trwać sekunda bólu. Może trwać przez cały czyściec... lub
zawsze. Ni stąd, ni zowąd, przyszedł mu na myśl pewien człowiek, którego
spowiadał. Umierał na raka. Jego krewni musieli owinąć twarze, tak przerażający był
smród gnijących wnętrzności. To nie był święty. W życiu nie było nic równie
ohydnego jak śmierć. Jakiś głos na dziedzińcu krzyknął: Montez! Usiadł na swych
zmartwiałych nogach. Myślał automatycznie. To ubranie nie zda się już na długo.
Było poplamine i zapaskudzone zetknięciem z podłogą celi i współtowarzyszami
niedoli. Kupił je z wielkim ryzykiem w magazynie nad rzeką, udając, że jest dobrym
wieśniakiem z pretensjami powyżej swego stanu. Wtem przypomniał sobie, że nie na
długo będzie mu ono potrzebne. Dziwnie wstrząsnęła nim ta myśl: tak jak gdyby
zamykał drzwi swego domu po raz ostatni. Głos powtórzył niecierpliwie: Montez .
Przypomniał sobie, że chwilowo tak się nazywa. Oderwał wzrok od swego
zniszczonego ubrania i zobaczył sierżanta otwierającego celę. - Chodzcie tu, Montez.
- Aagodnie oparł głowę starca o wilgotną ścianę i usiłował wstać, ale nogi ugięły się
pod nim jak ciasto. - Cóż wy chcecie spać całą noc? - gderał opryskliwie sierżant. Był
czymś zirytowany, bo nie odnosił się tak przyjaznie jak poprzedniego wieczoru.
Kopnął jakiegoś śpiącego i zaczął walić w drzwi celi: - Jazda! Wszyscy wstawać,
wychodzić na dziedziniec! - Tylko mały Indianin posłuchał i wysunął się chyłkiem.
Miał wciąż dziwnie zadowoloną minę. Sierżant narzekał: - Brudne psy. Cóż oni chcą,
żebyśmy ich jeszcze myli? Wy, Montez, chodzcie tu. - Czucie w nogach powracało z
bólem. Udało mu się dotrzeć do drzwi. Dziedziniec budził się ospale do życia. Pod
jednym kranem stała kolejka ludzi myjących sobie twarze. Jakiś człowiek w
podkoszulku i kalesonach siedział na ziemi, obejmując karabin. - Wychodzić na
dziedziniec i myć się! - ryczał na więzniów sierżant, ale gdy ksiądz wyszedł, chwycił
go: - Wy nie, Montez. - Ja nie?
- Mamy dla ciebie co innego do roboty. Ksiądz stał wyczekująco, podczas gdy
inni więzniowie wychodzili na dziedziniec. Mijali go jeden po drugim. Nie patrzył im
w twarz, lecz na nogi. Nikt nie odezwał się ani słowem. Stopy kobiety w czarnych
trzewikach na niskim obcasie, wlokąc się, przeszły obok niego. Szepnął bez
podnoszenia wzroku:
- Módl się za mnie. - Coście tam powiedzieli, Montez?
Nie mógł zdobyć się na żadne kłamstwo. Czuł, że w ciągu tych dziesięciu lat
jak gdyby wyczerpał cały swój zapas wykrętów. Trzewiki przystanęły. Głos kobiecy
rzekł:
- On żebrał. - Dodała okrutnie: - Powinien był mieć więcej rozsądku. Nic nie
mam do dania. - Potem wyszła na swych płaskich stopach na dziedziniec. -
Wyspaliście się dobrze, Montez? - dokuczał mu sierżant. - Niespecjalnie. - Cóż
chcecie? - mówił sierżant. - To wam da nauczkę, żebyście się zanadto w wódce nie
lubowali, no nie?
- Tak. - Zastanawiał się, jak długo jeszcze potrwają te wstępne formalności. -
A więc skoro wydajecie wszystkie pieniądze na wódkę, musicie odpracować wasz
nocleg. Wynieście wiadra z cel i uważajcie, żeby nic nie wylać. To miejsce i tak już
dosyć śmierdzi. - Gdzie mam zanieść?
Sierżant wskazał na drzwi wychodków za kranem. - Zgłoście się do mnie, jak
skończycie - powiedział i wrócił na dziedziniec rycząc po drodze rozkazy. Ksiądz
schylił się i chwycił wiadro. Było pełne i bardzo ciężkie. Pochylony pod ciężarem
zaczął iść przez dziedziniec. Pot zalewał mu oczy. Otarł je i w kolejce do mycia
zobaczył jedną po drugiej znajome twarze... zakładników. Stał tam Miguel, którego
wzięto na jego oczach. Przypomniał sobie krzyk matki, zmęczony gniew porucznika i
wschodzące słońce. Oni go także zobaczyli. Postawił ciężkie wiadro i patrzył na nich.
Gdyby udał, że ich nie poznaje, byłoby to jak wskazówka, jak domaganie się, jak
żądanie, aby cierpieli dalej i pozwolili mu uciec. Miguela zbito. Miał ranę pod okiem.
Bzykały koło niej muchy, tak jak bzykały wokół otwartego boku muła. Kolejka
posunęła się dalej. Minęli go ze wzrokiem wbitym w ziemię, a ich miejsce zajęli
obcy. Modlił się w milczeniu: O Boże, przyślij im kogoś, kto bardziej zasługuje na
to, żeby dla niego cierpieli . Wydawało mu się przeklętą ironią, że poświęcają się dla
księdza - pijaka, który ma bękarta. %7łołnierz wciąż siedział w kalesonach, z karabinem
między kolanami, i obgryzał paznokcie. Ksiądz poczuł się dziwnie opuszczony,
dlatego właśnie, że zakładnicy nie okazali, iż go poznają. Wychodek był to po prostu
dół kloaczny, z dwiema deskami w poprzek, na których można było stanąć.
Wypróżnił wiadro i wrócił przez dziedziniec do cel. Było ich sześć. Brał wiadra jedno
po drugim. Raz musiał przystanąć, gdyż zebrało mu się na wymioty: plusk, plusk, tam
i z powrotem przez dziedziniec. Przyszedł do ostatniej celi. Nie była pusta. W tyle
przy ścianie leżał człowiek. Poranne słońce właśnie dosięgło jego nóg. Muchy
unosiły się bzykając nad kupą wymiotów na podłodze. Oczy otwarły się i
obserwowały księdza pochylającego się nad wiadrem. Dwa kły sterczały...
Ksiądz poruszał się szybko i obryzgał podłogę. Metys odezwał się swoim,
zanadto dobrze znanym, gderliwym tonem:
- Czekajcie no. Nie wolno wam tego tutaj robić. - Wyjaśnił z dumą: - Ja nie
jestem więzniem. Jestem gościem. - Ksiądz wykonał przepraszający gest, bo obawiał
się mówić, i znów się ruszył. - Stójcie. Chodzcie no tutaj - rozkazująco powiedział
Metys. Ksiądz stał uparcie koło drzwi na pół odwrócony. - Chodzcie tutaj - powtórzył
Metys. - Jesteście więzniem, prawda? A ja jestem gościem... gubernatora. Czy
chcecie, żebym zawołał policjanta? Jeśli nie, to róbcie, co wam każę, i chodzcie tutaj.
Wyglądało na to, że Bóg zdecydował się... wreszcie. Podszedł z wiadrem w ręku i
stanął obok wielkiej, płaskiej bosej stopy. Metys spojrzał na niego z ciemnego kąta,
po czym spytał ostro i niespokojnie:
- Co wy tu robicie?
- Sprzątam. - Nie o to mi chodzi. - Zostałem złapany z butelką wódki -
powiedział ksiądz starając się nadać głosowi ton prostacki. - Ja was znam -
powiedział Metys. - Nie mogłem oczom uwierzyć, ale kiedyście się odezwali...
- Nie wydaje mi się...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]