[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Szaman wziął miecz i zatrzymał się przy brzuchu dinozaura.
Stał tak dość długo, a tłum zachęcał go okrzykami do działania.
Wreszcie czarownik wbił miecz aż po rękojeść w ciało gada, Chwyciwszy za rękojeść
obiema rękami, usiłował rozpruć pierś potwora. Było mu ciężko obrzmiała twarz
zrobiła się mokra od potu.
Odrzuciwszy miecz, czarownik wsunął obie ręce w rozcięcie i gwałtownym ruchem
wyrwał serce dinozaura. Serce było wielkie, ciężkie i miękko zwisało w rękach kastrata.
Tłum wydał wrzask zachwytu.
Trudno przywyknąć powiedział Jean za plecami Andrewa.
Po co przywykać? Przecież nie zamierzamy być do końca swoich dni niewolnika-
mi Oktina Hasza!
Do starego szamana z dwóch stron podskoczyli wojownicy i wzięli ciężkie serce.
Dzwignęli je wysoko na rękach krew kapała im na twarze i ramiona i ponieśli do
35
Oktina Hasza.
Wódz wyjął nóż, pochylił się, odkroił pasemko mięsa i włożył je do ust. %7łuł kawałek
serca, a tłum podskakiwał z zachwytu.
Z nimi zamierzasz walczyć? zapytał Andrew, odwracając się do Aksela.
Aksel zniknął.
Jean, gdzie on jest? zapytał Andrew.
Jean zajrzał do namiotu.
Tam go nie ma powiedział.
Tak myślałem. Uciekł!
Wprost nad ich głowami rozległ się ostry krzyk.
Oktin Hasz podjechał do nich bezszelestnie. Jego wargi były umazane krwią.
Jean odpowiedział cicho na jego pytanie.
O co pytał?
Zapytał, gdzie jest trzeci. Powiedziałem, że niedługo wróci. Boli go brzuch, a nie
chciał brudzić w namiocie.
Ta odpowiedz Oktina Hasza nie zadowoliła. Głośno gwizdnął.
Natychmiast wszyscy w obozowisku zapomnieli o dinozaurze. Zaczęło się zamiesza-
nie, jak w mrowisku, które skropiono wrzątkiem.
Wojownicy podbiegli do jeńców i wepchnęli ich do namiotu.
Idiota Jean rąbnął pięścią w środkową podporę namiotu. Smarkacz!
Jean wdał się w kłótnię z wojownikami, którzy coś do niego krzyczeli.
Nieoczekiwanie jakby ktoś zatrzymał zegar zamieszanie ustało.
Jeden z wojowników stojących przed wejściem do namiotu coś powiedział.
Mówi, że go schwytali.
Do namiotu wszedł Oktin Hasz.
Zły niewolnik nie jest gospodarzowi potrzebny powiedział, patrząc na
Andrewa, i lekko się uśmiechnął. Ty rozumiesz, ty jesteś wodzem.
Jean dodał od siebie:
Obawiam się, że go zabili.
Ja też powiedział Andrew.
Oktin Hasz spokojnie przysłuchiwał się rozmowie jeńców.
Kiedy uznał, że już dość się nagadali, wypowiedział długie zdanie, które wytrąciło
Jeana z równowagi tak dalece, że zaczął się z dzikusem spierać. Oktin Hasz niemal żar-
tobliwie pogroził mu nahajką i poszedł sobie.
Co on znowu wymyślił?
Powiedział, że pojedziesz z czarownikiem do świątyni czarownic. Jesteś wodzem.
Czarownice, a może wiedzmy, nie wiem, jak należy przełożyć określenie tych istot, cze-
kają na ciebie. A ja zostanę tutaj. Jestem mu potrzebny, bo znam ich język. Powiedziałem
36
mu, że nie chcemy się rozstawać. A on... sam widziałeś!
Co to za świątynia?
Nie byłem tam. To gdzieś w górach. Sądząc ze zdjęć satelitarnych niczego cieka-
wego tam nie ma.
Już zaczęło się ściemniać, w namiocie było mroczno, w wejściu czerniały nierucho-
me sylwetki wojowników. Andrewowi wydało się, że pod ścianą namiotu stoi Aksel, ale
to było jedynie wspomnienie o Akselu. Bruce pragnął wierzyć, że Aksel żyje, tylko zo-
stał od nich oddzielony, i dlatego nie rozmawiał o nim z Jeanem.
Masz jakiś plan? zapytał Jean.
Filolog miał dziwny zwyczaj rozmawiając, zacierał ręce, jakby zamierzał opowie-
dzieć jakiś bardzo śmieszny kawał.
Poczekajmy, aż się zupełnie ściemni. Sądzę, że w nocy wszyscy tu będą spać.
Musimy dotrzeć do koni. Bez koni natychmiast nas złapią.
Nigdy nie jezdziłem konno powiedział Jean przepraszającym tonem.
Innego wyjścia nie ma. Musimy liczyć na to, że planeta jest stale obserwowana ze
statku.
A jak im damy o sobie znać?
Andrew wzruszył ramionami.
Płachta przy wejściu odsunęła się i bryłowata postać szamana zasłoniła niebo.
Piskliwy głos wypełnił cały namiot.
On mówi w głosie Jeana brzmiała rozpacz że masz wyjść.
To znaczy, że nasze plany ulegną pewnej modyfikacji powiedział Andrew, sta-
rając się, żeby głos brzmiał spokojnie. Czekaj na mnie. Wszystko będzie w porząd-
ku.
Jean podszedł do Andrewa. Jego oczy wydawały się w półmroku czarne i ogromne.
Jean bał się. Jeszcze nigdy w życiu nie zostawał sam wśród ludzi, którym było wszystko
jedno czy ktoś żyje, czy nie.
Podał Andrewowi rękę zimną i wilgotną.
Objęli się.
Szaman kołysał się w otworze wejściowym.
Jean poszedł za Andrewem ku wyjściu, gdzie jeden z wojowników zagrodził mu dro-
gę.
Na pokrytym kurzem placyku czekała grupka jezdzców. Czarownika podsadzono
z honorami na krzepkiego konia, który ugiął się pod jego ciężarem. Andrewa bezce-
remonialnie wrzucono na grzbiet kosmatej kobyłki i związano mu nogi pod jej brzu-
chem. Ruszyli. Po bokach jechali wojownicy.
Odwróciwszy się, Andrew zobaczył, że w obozowisku panuje ruch. Z niektórych na-
miotów pościągano skóry, pozostawiając jedynie ogromne kły mastodontów tworzące
37
ich szkielet. Spod końskich kopyt wzbijały się tumany kurzu.
Na Granacie również widziano ten kłąb kurzu szarą plamę na ciemnej równi-
nie. Dyżurny obserwator dał maksymalne powiększenie i zobaczył, że grupka składa się
z tubylców, których można było rozpoznać po strojach i dziwnych fryzurach. Dyżurny
pomyślał, że z obozowiska wyruszają w step zwiadowcy albo myśliwi i odnotował ten
fakt w dzienniku obserwacji.
Odnotował również i to, że ledwie się ściemniło, kilku innych jezdzców wyruszy-
ło z obozu, w którym ukrywały się resztki hordy Białego Wilka. Podjeżdżając do obo-
zowiska Oktina Hasza zwolnili, wjechali na pobliskie łagodne wzgórze i tam zeskoczy-
li z koni.
Dyżurny z zainteresowaniem obserwował te dyslokacje. To dziwne, myślał, że widzę
ich z tak niesłychanej dla nich wysokości. Dla mnie oni są punkcikami, mróweczkami
w ciemnym bezmiarze stepu. A każdy z nich stanowi odrębny świat. Któregoś z jezdz-
ców może boleć ząb, inny myśli o swoich dzieciach pozostawionych w obozie. Inni
[ Pobierz całość w formacie PDF ]