[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wyrazniej słyszał w jego głosie napięcie. Nie miał złudzeń, że ów stan spowodowany mógł
być tylko studiami nad dokumentacją, w tym i fotograficzną, jaką otrzymał od niego i
dyrektora Noskowskiego. Holender był wytrawnym rzeczoznawcą i widział w życiu niejedno.
Poza tym kontakty z dwójką i prawdopodobnie potem innymi służbami powinny uodpornić
go na sytuacje, których konsekwencje nie do końca mógł przewidzieć.
Coś musiało się zdarzyć. Osowski wiedział, że nie usłyszy niczego konkretnego. Jak
jednak nie zapytać?
- Moja żona... - zaczął van Clijs. - Daruje pan, kiedy się spotkamy, powiem więcej.
- Dziękuję.
- Muszę już kończyć, do zobaczenia - rzeczoznawca musiał odłożyć słuchawkę, nie
czekając na odpowiedz. Osowski usłyszał głośny trzask.
Wrócił do łóżka i próbował zamknąć oczy, ale otwierały się same. Zegar
zakomunikował, że do szóstej pozostało trzydzieści minut.
Wstał i pożałował tylko, że nie rozpoczyna dnia pod Kołomyją. Wyszedłby na ganek i
odurzyłaby go woń trawy i ziół. A jednak służba państwowa pochłonęła go bez reszty.
Pocieszył się zaraz, że rodzinny dwór znużyłby go po tygodniu.
Dyrektor Noskowski stwierdził, że w tak ważnej sprawie musi spotkać się z
rzeczoznawcą osobiście. Rzecz jasna, Osowski, jako ktoś w rodzaju asystenta (major
Szalewski powiedziałby: adiutanta), był niezbędny, niemniej właśnie on, dyrektor, jako
pierwszy miał usłyszeć wszystko, co Holender ma do powiedzenia.
Z kolei towarzystwo majora narzucało się samo. Noskowski wymógł jednak na
oficerze, żeby ten ubrał garnitur, rezygnując z polskiego munduru. Szalewski stwierdził
wprawdzie z żalem, że w mundurze jest przystojniejszy, dał się jednak przekonać.
Molo w Sopocie roiło się od ludzi. Miejsce spotkania wydawało się idealne, ponieważ
niezliczone ilości spacerowiczów stwarzały urzędnikom komisariatu możliwość wtopienia się
w tłum. W dodatku, jeśli ktoś chodzi po sopockim molo w środku słonecznego dnia, stwarza
wrażenie, że nie ma niczego do ukrycia.
Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że mężczyzni nie pragnęli ukryć przyczyny
spotkania.
Polacy przystanęli przy wejściu na molo. Starali się nie okazywać po sobie stanu
nerwowego oczekiwania na informacje van Clijsa. Ten zaÅ›, wbrew wyznawanej przez siebie
ponad wszystko zasadzie punktualności, nie nadchodził.
- A toż łachudra i szałaput! - pokręcił głową Szalewski. - W wojsku by się taki nie
uchował, bez dwóch zdań. Ma do czynienia z poważnymi personami, a zachowuje się jak
adiutant, co to zapomniał o Bożym świecie w jakim lupanarze.
- Daj pan spokój, panie Karolu - zaoponował dyrektor Noskowski, pocierając
chusteczką zroszone kroplami potu czoło. - Może zepsuł mu się automobil?
- Toż niech jak raz sprawi sobie niepsujący się!
- Niełatwo taki znalezć - uśmiechnął się Osowski i sięgnął po podanego mu przez
wojskowego papierosa. - Zresztą, już idzie!
Do mężczyzn niemal truchtem spieszył van Clijs. Jego krępa postać toczyła się
niczym kula. Widać było, że nie jest przyzwyczajony do wysiłku fizycznego, bo twarz,
zaczerwieniona i zmęczona, wyrażała niemal udrękę.
- Znalazła się nasza zguba! Proszę, proszę - wykrzyknął Szalewski.
- Stokrotnie panów przepraszam... - zadyszany Holender zdawał się naprawdę
zakłopotany. - Zawsze staram się być punktualny.
- Widzimy, widzimy - dodał major i protekcjonalnie poklepał przybyłego po plecach.
- Najważniejsze, że pan przyszedł - pojednawczo zauważył Noskowski, zażenowany
postępowaniem oficera.
- W istocie - dodał referent.
Van Clijs rzucił majorowi niezbyt przyjazne spojrzenie. Rozejrzał się zaraz wokoło i
zaczął ściszonym głosem:
- Pragnę zakomunikować, że z wielką skrupulatnością przejrzałem dokumentację
dostarczoną przez panów.
Mijały ich niezliczone postaci. Mężczyzni w letnich garniturach, kobiety w
zwiewnych sukienkach i spacerowych kapeluszach. Wiele osób wpatrywało się w statki
majaczące na horyzoncie, zamglone i niemal nierzeczywiste. Kilkanaście osób podążało do
miejsca, gdzie wÅ‚aÅ›nie zacumowaÅ‚ niewielki wycieczkowiec Die Weisse Möwe. Z kolei za
plażą wdzięczył się do spacerowiczów oszałamiający bajkową architekturą Dom Zdrojowy.
Dla nich jednak nie istniało w tamtej chwili nic poza jeszcze zadyszanym Holendrem.
Wpatrywali się w niego niczym sępy w umierające na pustyni zwierzę.
-...Skrupulatnością, jakiej nie zwykło się stosować w zwyczajnych przypadkach.
Przejrzałem wiele pozycji z mojej niemałej biblioteki...
- Mów pan na temat, do stu diabłów!
Holender znów posłał Szalewskiemu niemal wojownicze spojrzenie i odparł tonem
obrażonej primabaleriny, że chciał jedynie zapewnić, iż podszedł do zadania z wielkim
profesjonalizmem i nie mniejszą starannością.
- Panie van Clijs, proszę... - wyszeptał dyrektor >Noskowski.
Polaków i Holendra obserwowało dwoje ludzi. Młoda kobieta i jeszcze młodszy
mężczyzna. Stali po przeciwnych stronach szerokości mola, eleganccy niczym turyści o
określonej kondycji społecznej. On miał za plecami Gdańsk, ona Gdynię.
- Według mojej wiedzy, a tę opieram wprawdzie tylko na fotografiach i dokładnych
skÄ…dinÄ…d danych dokumentacyjnych, mamy do czynienia z rewelacjÄ…. A ja jestem znany z
oszczędności w słowach - znów spojrzenie rzucone majorowi. - Od kilkunastu lat, a przecież
okres powojenny zawsze obfituje w rozmaite tego typu niespodzianki, nie było czegoś
podobnego. Zanim przejdę do szczegółów, uważam za stosowne nadmienić, że w ciągu
najbliższych dni, co ja mówię - godzin, powinno dojść do okazania panom choć części
precjozów. Nie ma na co czekać. Najlepiej byłoby, choć oczywiście nie wiem, jak to wygląda
od strony technicznej, gdyby mogli panowie obejrzeć... zwłaszcza TO. Nie ma na co czekać,
powtarzam z uporem. Depozyt jest zbyt wartościowy.
- Ręczysz pan za swoje słowa? - tym razem z ust majora wydobył się cichy szept.
Holender wyprężył się dumnie. Po raz pierwszy podczas spotkania z Polakami.
- Jestem poważnym człowiekiem. Inaczej nie zaproponowalibyście panowie
współpracy właśnie mnie.
- Racja - pokiwał głową major i sięgnął do papierośnicy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]