[ Pobierz całość w formacie PDF ]
w tandetne barkarole gondolierów. Naprawdę uwa\ał to miasto za jedyne miejsce na
ziemi, do którego przywiązał go Bóg. Czasem odczuwał je poza
zmysłami, jak olbrzymią, \ywą istotę, znał grymasy
i lęki, jego olśniewające piękno i koszmarną ohydę.
Tęsknił do Wenecji i odwiedzał ją nieoczekiwanie,
zwykle w sekrecie przed bliskimi; nigdzie ani nikomu
nie wspominał o tych wizytach. Często te\ uciekał
stamtąd pełen przera\enia, obiecując sobie, \e więcej nie wróci. Wracał. Razem z
Mariem, właścicielem
łodzi, a potem z jego kędzierzawym synem, równie\
o imieniu Mario, wędrował po najskrytszych zakamarkach miasta. Za kościołem
Madonna dell'Orto mijał przesmyki między domami, gdzie słyszy się gdakanie kur
i, płynąc, zaczepia głową o rozwieszoną
bieliznę, zawijał do ślepych kanałów ze stojącą,
spleśniałą wodą i smrodem ekskrementów zakisłym
w dusznym powietrzu. Godzinami kontemplował
liszaje i odpadające tynki, ślepe okna, bramy na głucho zamknięte od
niepamiętnych czasów. Niekiedy
była te\ dla niego Wenecja najdoskonalszą syntezą
dobra i zła, złączonych w jedno mocą przeciwieństw.
Wydawało mu się, \e jej wille i pałace, wie\e i ozdobne fasady na przekór
naturze, wbrew wszelkim prawom organicznym trwają, opierając się wodzie
i słońcu, poniewa\ zostały wzniesione z kamienia
filozoficznego.
Wtedy, dziesięć lat temu, ukradkiem wyjechał ze zrewoltowanego Monachium. Zwiat
prze\ywał jeszcze amok radości po wielkiej wojnie, a na
Lido słyszało się wyłącznie języki zwycięskich mocarstw. Był przekonany, \e jest
jedynym Niemcem
w tym podekscytowanym tłumie, jedynym człowiekiem niepoddającym się prostackiej
energii półnagich ciał i pragnieniu zabawy.
Któregoś popołudnia szedł przed siebie pla\ą, dziwnie za\enowany, skrępowany, z
narastającym poczuciem obcości. Zerwał się wiatr, podniósł
tuman piachu, załopotały parasole i pasiaste parawany. Jeden z nich wzdął się
najpierw jak \agiel, potem
zło\ył na pół w powietrznym wirze i przewrócił, rozbijając drewnianą ramą stolik
z zastawą do herbaty,
przygniatając fotele i le\aki.
- No i co pan tak stoi, mój panie?! Proszę się
ruszyć i pomóc! - gruchnęło znienacka zdanie w ostrej, północnej niemczyznie.
Młoda kobieta usiłowała łapać unoszone
podmuchami w kierunku morza części ubrania,
a drugą ręką przytrzymać na głowie odlatującą
słomkową panamę.
Wtedy po raz pierwszy dotknęło go to spojrzenie.
- Thomas Mann - przedstawił się potem,
nieporadnie zbierając skorupy fili\anek i otrzepując
spodnie.
Nie zrobiło to na niej \adnego wra\enia. Miała na imię Virna, nazwiska nie
dosłyszał, a samo imię
zabrzmiało w jej ustach tak, jakby je na poczekaniu
wymyśliła. Virna. Młoda \ona fabrykanta zapałek
z pomorskiego miasta Stolp; w Wenecji, jak mówiła
- z nudów, "dla oderwania od domowego kopciu",
z towarzystwem ze szkoły sztuk pięknych.
Byli sobie pisani na ten krótki czas. Bez zbędnych słów, wieloznacznych
uśmiechów, obmierzłego
rytuału uwodzenia, który czyniłby śmiesznym ponadczterdziestoletniego mę\czyznę.
Tak jakby w owej
pierwszej chwili jedno od razu powiedziało drugiemu: "To ja!" Do tej pory nie
wiedział, czym jest prawdziwe po\ądanie, wykraczające poza prostą fizjologię.
Nocami, w hotelu "Excelsior" pochłaniali się
wzajemnie. Jej ciało stawało się tym, czym chciał,
\eby się stawało. Mią\szem południowych owoców,
wyuzdanym marzeniem, gładkością ptasich piór,
chłodem marmuru, roztopionym \elazem. I nie było w tym \adnej uległości, było
zrozumienie, jakie
przynosi wielki ogień. Patrzył na nią z podziwem,
kiedy naga stawała przy oknie wychodzącym na
połyskującą w ciemnościach zatokę. Udając, \e śpi,
obserwował spod rzęs jej spokojny profil, zwrócony
ku sufitowi. Mo\e myślała o mę\u przekładającym
rachunki w kantorze swojej fabryki? Mo\e o niespodziankach, które jeszcze
przyniesie jej długie \ycie?
Oczy miała otwarte i wyraznie widział unoszącą się
znad nich srebrną poświatę. Nie mówił do niej:
"Jesteś piękna", mówił: "Jesteś pięknem".
Wenecja przestała dla nich istnieć. Całymi
dniami spacerowali po mieście jakby z obowiązku,
pośpiesznie, wyprzedzając jedno drugie, nie rozglądając się dookoła. Tylko raz,
tknięty ckliwym widokiem księ\yca nad mostem di Rialto, opowiedział
jej o Vivaldim, rudobrodym księdzu, i jego orkiestrze zło\onej z młodych
dziewcząt, zapomnianym
skrzypku geniuszu sprzed wieków, z którego partytur ściągał sam Bach i który
będzie jeszcze kiedyś
jednym z najsławniejszych kompozytorów wszech
czasów. Wieczorami pili wino i jedli croquette dipollo
w restauracji obok pałacu Grimani. Rozmawiali na
ogół mało, chaotycznie, o domach i o zakończonej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]