[ Pobierz całość w formacie PDF ]
myślałem. Ma się przecież ten marynarski honor!
138
Kazałem uruchomić silnik. Mechanik skoczył na dół. Coś załomotało, lecz nie usłyszałem
terkotania. Silnik nie chciał zapalić.
Zły omen, panie szyper rzucił grobowym głosem jeden z rybaków, Kostek. Może ta krypa
boi się wyjść, co?
Był to silnik żarowo-palny, którego wystająca część w kształcie gruszki rozżarzała się podczas
pracy. Narysuję wam go...
Wreszcie ruszyliśmy. Wokół panował nieprzenikniony mrok*. Wziąłem kurs na główki wyjściowe.
Walcząc z falami znalezliśmy się na północ od Krynicy. Zaczęliśmy wyrzucać sieci.
Pracujemy w pocie czoła. Wytężamy wszystkie siły, żeby jak najsprawniej przeprowadzić naszą
operację. Cztery osoby walczą na pokładzie, mechanik na dole, przy silniku.
Kiwanie zwiększa się coraz bardziej. Deski pokładu uciekają spod nóg, drżą i skaczą. Maszty kreślą
na niebie jakieś magiczne znaki.
Ale przecież sieć odchodzi za rufę, układa się prawidłowo, wkrótce będziemy mogli zacząć
wybieranie.
Tylko ten jeden, jedyny próbny zaciąg!
Garby wodne co chwila przelewają się przez pokład. Lądu nie widać. Cóż to jednak dla nas, w razie
czego wystarczy odrąbać sieci i pędzić do bazy.
I właśnie wtedy, gdy prawie cała sieć była już za burtą, mechanik zwariował czy co? uchylił
jeden z bulajów znajdujących się tuż nad silnikiem z tą rozżarzoną gruszką. Chciał może łyknąć
świeżego powietrza, nie wiem.
Wtem nadleciała ogromna fala i rzuciła się na kuter. Runęły na nas ze dwie tony. Walnęło nami o
deski. Zmiażdżyło niemal, wtarło w pokład. Ale to się zdarza. Wstaniemy i po strachu.
Część wody dostała się jednak do maszynowni. Rozpalona gruszka prysnęła jak bańka mydlana.
Dobrze, że nie poraniło mechanika.
Dopiero po pewnej chwili uzmysłowiliśmy sobie, że nie
139
mamy już silnika. Nie ma napędu. A zapasowej gruszki brak. I nadal ciemno, i śnieżyca...
Na szczęście sieci działają niczym dryfkotwa ustawiają nas dziobem do fali. Przynajmniej nie
musimy jak małpy trzymać się osprzętu. Ale trzeba jakoś dostać się do bazy. Jak, do stu piorunów?!
Podejmuję decyzję: stawiamy grota!
Fały mokre, napęczniałe, ledwie szorują się w blokach.
Plujemy w dłonie, wybieramy. Wiatr łapie płachtę, szarpie z wściekłością i hukiem. %7łagiel już stoi.
Wydyma się i ciągnie. Patrzymy na niego z zadartymi głowami.
Wtedy grzmot płachta pęka!
Próbujemy to samo z drugim żaglem-----skutek podobny,
choć po zrefowaniu. Zostaje nam kłąb bezużytecznych szimat. %7łagli zapasowych nie ma.
Radiostacji też nie.
Są dwie czerwone rakiety, możemy je wystrzelić, to przecież sygnał SOS, lecz w kurzawie nikt ich
nie zauważy.
Cały dzień, jak rozbitkowie, czekaliśmy na zmianę pogody. W tym czasie morze dryfowało nas w
stronę lądu. Rzuciliśmy kotwicę, odrąbaliśmy sieci. Hak trochę pomógł, wlókł się po dnie, lecz lina,
do której był uwiązany, nie wytrzymała naporu wody. Pękła, a kuter jął obracać się bokiem do fali.
Wiecie, co to znaczy!
Kuter to nie niszczyciel czy krążownik. Wystarczyłoby kilkudziesięciu sekund, aby fala go zatopiła.
Uszczelniliśmy wszystkie włazy i bulaje. Kiwanie rosło. Maszty przewalały się od horyzontu do
horyzontu.
Gdy począł zapadać zmrok, śnieżyca zelżała. Ujrzeliśmy dalekie światła lądu. Pod wieczór niebo
się przetarło, a zza pędzących, ciężkich chmur wychylił się jasny i wielki księżyc.
Zdecydowaliśmy się na wystrzelenie rakiety.
Załadowałem pistolet, szarpnęło ramieniem i czerwona raca poszybowała w niebo. Opadała
niemrawo, smętnie. Potem poszła druga i... ostatnia.
Nikt naszych wezwań nie dostrzegł.
Noc była koszmarna. W każdej chwili jakaś większa fa-
140
la mogła roztrzaskać łajbę, rozpruć jej burtę, zalać pomieszczenia, a nas wszystkich strącić w
kipiel.
Pochowaliśmy się, gdzie kto mógł, ale tak, aby w razie czego wydostać się do wody. Dla marynarza
woda to śmierć lub wybawienie...
Czekaliśmy.
Czekaliśmy widząc, że ląd jest coraz bliżej, i jeśli w ciągu kilku najbliższych godzin nie nastąpi
cud, jeżeli fala się nie położy, wiatr nie ściennie to morze z całą bezwzględnością wypluje nas na
brzeg.
Nad ranem kiwanie stało się inne, przybojowe.
Brzeg był tuż...
I wreszcie nastąpiło to, na co czekaliśmy z przerażeniem: jedna z fal podniosła nas do góry, a
następnie cisnęła kutrem w dół.
Tam już był pierwszy próg. W pobliżu brzegu dno morskie ma takie progi...
Ogromny wstrząs przygniótł nas do desek pokładu. Zaczęły pękać wiązania.
Nastąpiło drugie uderzenie. Próg był za nami. Mechanik krzyknął, że woda wdziera się do kadłuba.
Zesztywnieliśmy z zimna. Dłonie nam zdrętwiały. Mokre ubrania lepiły się do ciał. A my...
czekaliśmy nadal.
Kuter miotał się to w jedną, to w drugą stronę, nieuchronnie zbliżając się do miejsca, gdzie musiało
znajdować się następne wybrzuszenie dna.
I kolejne uderzenie. Waliliśmy kadłubem o morskie dno. Nie było ratunku. Do brzegu zostało
kilkadziesiąt metrów.
Kostek złapał linę i wyskoczył za burtę. Woda sięgała mu do ramion, lecz każda fala przykrywała
go. Parł ku brzegowi w lodowatej wodzie.
Dobrnął.
Koniec liny przywiązał do drzewa i, wyczerpany, położył się obok niego.
Skakaliśmy teraz do morza po kolei. Trzymając się liny wypełzaliśmy na brzeg.
141
Następna fala wściekłą mocą porwała kuter i wbiła go w dno.
Prysnęły maszty, puściło olinowanie. Pienista woda lizała już nadbudówki; jak drapieżnik, który
spokojnie zlizuje krew z upolowanej przez siebie zwierzyny.
Ze łzami patrzyliśmy na kuter, który ginął.
Kadłub pochylił się, jeszcze drżał, jakby w konwulsjach. I tak pozostał. Nikt go już nigdy nie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]