[ Pobierz całość w formacie PDF ]
sprawami. I to mimo łączącej nas wspólnej przygody. A może właśnie z jej
powodu, może tkwiły w tym jakieś głębsze przyczyny, nad którymi
wolałem się nie zastanawiać.
W każdym razie całe to wydarzenie było szczytem nonsensu. I właśnie
ten nonsens przyprawiał o dreszcz. I to taki, że wszystkie obawy, które
żywiłem wobec autentycznych zagrożeń: tykającej gdzieś w ukryciu
bomby zegarowej, brzemiennego w skutki sąsiedztwa Koli, czy nawet
donosu Tego Trzeciego, wydawały się marną błahostką. Groza była równa
tej, której doznałem przed miesiącem czy dwoma, kiedy wdarła się do
mnie ta nimfomanka z parteru.
Rzeczywistość się zachwiała, traciłem grunt pod nogami, byliśmy w
ręku obłąkańców i psychopatów.
Nie miałem co czekać na ojca. Nie żył. Nie mógł żyć. Zastrzelony został
zaraz po wyroku, jeszcze w lefortowskim więzieniu. Tyle zrozumiałem,
choć potwierdzone to zostało dopiero po dwudziestu latach.
Teraz już nic nie pozostawało mi w tym moim dwójistnie- niu poza tą
jedyną ucieczką - w polskość. Tę, którą zaszczepiłem sobie przez kaprys
czy przypadek i która rosła we mnie już bez mojego udziału. Aż stała się
moją cząstką, naturalną częścią mojego ja - ta polskość z czasów, w
których świat nie rozsypywał się jeszcze jak roztrzaskana szyba na
pokawałkowane mikrorzeczywistości zasiedlone fantomami obłędu, kiedy
nosiło się ją nie jak garb, lecz jak herb, jak klejnot wolności cudem ocalały
w zburzonym domostwie.
Wyrosłem w Rosji, w tej Barbarii świata, ustokrotnio- nej azjatyckiej
replice Dzikiego Pola, która dla zniszczenia w sobie wszelkiego dobra nie
potrzebowała żadnego geniusza zła. Wyrosłem w niej i kochałem ją po
swojemu, mimo wszystkich ciążących na niej grzechów śmiertelnych. Tak
było. Ale, Bogiem a prawdą - ja, żyjący poza Bogiem i prawdą! - nie z jej
wielkich proroków czerpałem wiedzę o istocie dobra i zła, grzechu i
odkupienia, ale z głupiej drugiej części Potopu, która niczym młotem
wbijała mi do głowy, że jeśli istnieje jakiś sens życia, to jest nim właśnie
odkupienie śmiertelnego grzechu. Oczywiście pod warunkiem, że się go
popełniło. I oczywiście pod warunkiem, że się jest Polakiem.
A może zmyślam dziś sobie to wszystko? Może po prostu miałem dość
tej dławiącej pętli i wiałem spod niej, tak jak ongiś się wiało na Sicz czy
nad Don?
W każdym razie nie mogę powiedzieć, by był to swobodny wybór. Ale
był wyborem. Choć z żalem muszę dziś dodać, że nie ciebie przecie
dotyczył, drogi mój czytelniku (jeśli trafi mi się czytelnik). Bo nie ciebie,
nie pospolitość rzeczy, ale Tamtą Rzeczpospolitą wybierałem -
przysposobiony Polaczek. Nie ciebie, lecz twoją ideę unoszącą się nad
wodami.
Złożyłem papiery na wyjazd. Nic nie pozostawiałem za sobą oprócz
metrażu. Poddałem się. Przegrałem tę wojnę.
Przegrałem, i dzięki Bogu. Dopiero po wspomnianych już dwudziestu
latach stanąłem przed znajomymi drzwiami, ozdobionymi solidną
mosiężną tabliczką: Podlipalinowie". Wpatrywałem się w nią jak
urzeczony, podczas gdy biedny, nieodżałowany po dziś dzień Witek
Dąbrowski dobijał się do tych drzwi.
Klatka schodowa zmieniła się nie do poznania, zainstalowano windę
między jej przęsłami, a w holu na parterze ustawiono rozmównicę
telefoniczną. Minęliśmy ją przed chwilą wraz ze słodko śpiącym w środku
którymś z lokatorów. A Witek z pijackim uporem ctobijał się do moich
byłych drzwi, domagając się w tej swojej niepowtarzalnej ruszczyznie,
żebym mu wreszcie otworzył. Dobijał się do mojej przeszłości,
wywoływał mojego ducha sprzed lat, a dobiegający z tamtej strony
zdenerwowany głos młodej kobiety (chyba Halinki) zapewniał go nie bez
racji, że nikt taki tutaj nie mieszka.
Była godzina czwarta nad ranem, pora, w której Kola Podlipalin zwykł
był łomotać do drzwi całkiem innych mieszkań w tym przesyconym
trupim odorem mieście. Już nie wehikuł, ale pętla czasu! Tyle że nie
chcieliśmy nikogo straszyć, byliśmy po prostu nieprzytomnie zalani,
naładowani moskiewskim alkoholem i niemoskiewską złością, i cały świat
wydawał się nam zakazanym, obłędnym żartem.
I wtedy drgnęło coś za moimi plecami, rozległy się pierwsze zgrzytliwe,
posępne tony. Jakby uderzyły talerze. A potem wkroczyły kotły, bębny,
piszczałki, a nawet perkusja. To ruszyła winda, bo zaciekłe Witkowe
dobijanie się do zaryglowanych drzwi musiało wreszcie wstrząsnąć
lokatorem rozmównicy telefonicznej, tam, na parterze. I po dokonaniu
kilku mylących manewrów winda istotnie zatrzymała się na naszym
piętrze. Lecz choć stanęła na dobre, dzwięki nadal drgały w powietrzu, nie
ustawały, raz rozbudzone, nie chciały się uciszyć.
Zamek szczęknął - raz i drugi - i kulejąc niepewnie wyłoniła się z
dzwigu jakaś zwalista postać. Musiał wprawić ją w osłupienie nasz dość
niepowszedni, jak na porę i miejsce, widok. Musiał jej nawet z czymś się
trzezwiąco skojarzyć, gdyż odwróciła się gwałtownie na pięcie i ruszyła w
popłochu do przeciwległych drzwi, otwierając je z klucza, nie na tyle
jednak szybko, byśmy nie spostrzegli, że obrzękłą, nalaną twarz rozświetlił
naraz jakiś błysk satysfakcji. Tylko błysk, nic więcej. Jedynym
namacalnym dowodem tej panicznej ucieczki pozostały otwarte drzwi do
windy.
Nie poznał mnie, ale ja go poznałem. Kumpla od serca, kolegę z
podwórka, Tego Trzeciego. Pocieszające było, że najwyrazniej odnalazł się
w życiu.
- Chodzmy już! - pchnąłem Witka w stronę otwartej windy.
Zjeżdżaliśmy w dół i towarzyszyły nam ciężkie westchnienia trąb, zgrzyt
kontrabasów, piski fagotów, cały mosiężny repertuar orkiestry dętej. Nie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]