[ Pobierz całość w formacie PDF ]
krzywdy doznawane przez młodych, bardzo młodych ludzi. - Wecker posłużył się liczbą
mnogą, czego Wesendung jednak nie zauważył.
- Mam już tego dość, dowiercający się do samego dna duszy staruszku - ofuknął Weckera.
- Coś tak, nieskończenie podstępnego jak pan, nigdy jeszcze nie przebiegło mi drogi! Wie
pan, co mi pan może?
- Tego nie zrobię na pewno, panie Wesendung, człowieku zacny. Tego niech się pan nie
spodziewa. NIe po mnie.
** ** **
Następnego wieczora, na
początku nocy, Adalbert Wecker znów sposobił się do swego póznego spaceru, jakby
ciągnęła go jakaś magiczna siła, ale wciąż jeszcze nie wiedział, dlaczego i
właściwie jaka.
Ogolił się starannie, wykąpał, pokropił ostro pachnącą wodą o bukiecie jednak
prawie subtelnym.
Zdążyła już przebrzmieć wieczorna, wybrana, jak zwykle starannie muzyka, Koncert
Fortepianowy C_dur Mozarta. Grał Friedrich Gulda, z towarzyszeniem Filharmoników
Wiedeńskich. Teraz Wecker ubrał się, tak jak lubił, na ciemno, szaro, brunatnie.
Znów wyglądało to tak, jakby chciał być pozostającym w cieniu, cieniem.
Kiedy już stanął w drzwiach
swojego mieszkania, zaczął
nasłuchiwać i któryś raz
zauważył, iż dom, w którym mieszka, wydaje się o tej porze jakby wymarły.
Zupełnie tak, jak gdyby pogrążył się w jakiejś oczyszczalni spraw codziennych.
Kiedy wsłuchiwał się w ten zmartwiały dom, usłyszał jednak pewien całkiem dziwny
dzwięk, który przecież wydał mu się jakoś znany, a to z bardzo odległych, choć
niezapomnianych fal, kiedy był jeszcze dzieckiem.
PO chwili stało się dlań oczywiste, że to stuka piłka rzucana o ścianę wciąż i
wciąż. Rzucona, odbita, złapana, wytrwale i regularnie, jak to potrafią dzieci.
Ale, że działo się to o takiej porze?
%7łeby ustalić, skąd dochodzi ten odgłos, Adalbert Wecker ruszył od swoich drzwi
na piątym piętrze, do prowadzących w dół schodów, które słabo oświetlone
wyglądały jak marmurowe, choć zrobione były ze szlifowanego, polnego kamienia. W
dole, na najniższych stopniach przy podeście czwartego piętra, zobaczył siedzące
dziecko. Dziewczynkę, która bawiła się piłką.
Widział już to dziecko, chociaż bardzo krótko, w czasie minionej nocy, wiedział
więc, że to Irena, córka Johanny Lenz, która wczoraj była tak bardzo niespokojna
i zatroskana. Czy teraz już nie jest?
Z tego wszystkiego zrodziły się pytania zaprzątające spostrzegawczego Weckera.
Podszedł do bawiącego się dziecka i bez słowa usiadł przy nim na dolnych
stopniach schodów, dzielących jego mieszkanie od mieszkania pani Lenz. Obecność
jego została przyjęta z pewnego rodzaju ochoczym zaciekawieniem. Dziecko
przestało odbijać piłkę i teraz przyglądało mu się.
Dopiero po pewnym czasie,
mniej więcej po minucie, z
wyrazną ostrożnością zapytał: -
Czy nie masz nic przeciwko temu, moje dziecko, że jestem tutaj i posiedzę tu
sobie?
- Nie, jeśli pan jest panem
Weckerem. A jest pan nim, prawda?
- Jestem nim - zgodził się trochę zaskoczony. - Znasz więc moje nazwisko. Co jeszcze
wiesz o mnie?
- Tylko to, co mi o panu mówiła moja mama. Powiedziała, że mogę panu ufać, że
mogłabym w każdym przypadku. Mam nadzieję, że mogę, bo bardzo bym chciała.
Czy była to słuszna rekomendacja, tego Wecker nie wiedział, jak i tego, czy też powinien
uznać, że mu to jakoś pochlebia.
Owo godne uwagi dziecko, o delikatnej urodzie i nie wyglądające na głuptasa, a przy tym
jakoś mile serdeczne, podobało mu się. - Twoja mama zapewne dokądś poszła? - zapytał
ostrożnie.
- Nie, nie to. Jest w mieszkaniu, ale nie sama. Jest tam jakiś reżyser, który przez pół
godziny, jak powiedziała, będzie omawiał z nią rolę, czy coś takiego. Ja bym tylko
przeszkadzała.
Wecker próbował ukryć zdziwienie wywołane tego rodzaju postępowaniem w stosunku do
dziecka. - Czy zaproponowała ci, żebyś w tym czasie bawiła się na korytarzu?
- Nie. Tego chciałam sama. -
Irena powiedziała to poważnie i zdawało się, że po intensywnym namyśle. - W
czasie takich rozmów zwykle siedziałam w kuchni, ale oni czasem zachowują się
głośno. Ona - jej matka mianowicie - nie chce żebym coś sobie pomyślała. Dlatego
jestem tutaj.
- I pozwoliła ci na to bez słowa?
- Wcale nie tak bez słowa, panie Wecker! Powiedziała nawet tak: Jeśli chcesz koniecznie
być na korytarzu, możesz tam pójść,
ale zostań zaraz koło drzwi naszego mieszkania, blisko dzwonka. I dodała, żebym nie bawiła
się na schodach prowadzących na trzecie piętro, tylko na tych, na piąte. A więc tam, gdzie
pan mieszka, panie Wecker.
Ponownie poczuł się zaskoczony. To, o czym usłyszał, wyglądało na działanie planowe.
- Więc wiesz Ireno, gdzie mieszkam?
- To wiedziałyśmy zawsze. Moja matka i ja. Do pana należy mieszkanie położone
dokładnie nad nami, prawda? Bo słychać jak pan puszcza muzykę. Na cały regulator!
Wecker naprawdę nie wiedział, jak też powinien zareagować na to oświadczenie. Jakaż to
jest ta jego samotność, niepozorność, egzystencja skrywana przed światem! Pewni ludzie
najwyrazniej wiedzą o nim więcej, nizli do tej pory mógł to uważać za możliwe. - Bardzo
mi przykro, jeśli nadmiernym hałasem przeszkadzałem komukolwiek, choćby i komuś, kto
być może jest muzykalny.
- Nie przeszkadzał pan, panie
Wecker. Matka powiedziała mi wyraznie: Na to nie zwracaj mu uwagi, bo jego
muzyka należy też do nas.
- A należy? - zapytał, znów zaskoczony.
- Oczywiście - zapewniła Irena.
- Wygląda na to, że coś zaczyna się tu układać - przyznał, choć nie bez oporów Wecker. -
W każdym razie siedzimy teraz obok siebie i w pewnym stopniu się rozumiemy. Nie
jesteśmy jednak jedynymi ludzmi w tym domu. Są w końcu i inni, o czym chyba wiesz.
- Tak, wiem. Niektórych powinnam się wystrzegać, jak zawsze powtarza matka. Teraz
jednak pan jest przy mnie, panie Wecker i już się nie boję.
- Strach, to wiele ważące
słowo, drogie dziecko.
- Co pan przez to rozumie?
Może mi pan to wyjaśnić? - Adalbert zauważył, że dziecko posiada jakąś
specyficzną ciekawość, cechę raczej problematyczną. - Pan to chyba wie, panie
Wecker?
- Mniej więcej, Ireno. Ja też czasami się boję. Niekiedy lękam się bardzo wielkich
maszyn, czasem zaś całkiem małych urządzeń. W każdym razie nie boję się burzy i wcale nie
boję się psów. Bywa, że prawdziwe przerażenie ogarnia mnie z powodu szczególnego
gatunku ludzi.
- Mnie też, i to jak!
- Kogo, na przykład, boisz się
Ireno? - Pytanie to padło jakby mimochodem. Rozmawiali tylko tak sobie, co
skutecznie zasugerował jej Wecker, dziecko zaś bez wahania dało się wciągnąć w
tę jego pytaninę.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]