[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ziemnych, pod dozorem inżynierów włoskich - niewolnicy kończyli polerować
olbrzymie, połyskliwe cielsko świeżo ukończonej armaty.
- W otwartej bitwie do niczego one smoki, bo nie zwrotne...
- Ale przy oblężeniu twierdz...
- Nie ma już twierdz, przepadł Kamieniec!
- Nie bluznij waść! A Lwów, a Trembowla, Brody?
- Wezmą je i bez tych armat...
Strażnik koronny Bidzyński i generał Korycki spojrzeli surowo na
towarzysza ganiąc jego upadek ducha. Nie rzekli nic, bo droga wyprowadziła
ich właśnie przed pałac sułtański. Na odgłos kroków kilka wron porwało się
z głośnym krakaniem. Prócz warty nie było w pobliżu nikogo. Komisarze
przystanęli z trudnym do opisania uczuciem, patrząc na wielki, siedmiokonny
buńczuk wojenny, zatknięty od wiosny po zachodniej stronie, polskiej
stronie, i na rząd okropnych, martwych głów, z których odleciały wrony.
Patrząc pomyśleli, że tak samo gniła na piece najczcigodniejsza głowa
rycerza bez skazy, hetmana %7łółkiewskiego, królewskiego dziada i że w każdej
chwili zawisnąć mogą podobnie ich własne.
Gdy uprzytomnili sobie odwieczne zapasy Polski z tym Wschodem okrutnym,
usiłującym wedrzeć się do Europy, wzbierała w nich gorzka duma
niedocenionych obrońców, a zarazem poczucie obcości i nienawiści do
wszystkiego, co ten Wschód azjatycki uosabiał, do zagłady, jaką niósł, a
której nikt w Europie, kromia Polaków, Rzymu i Węgrów, nie rozumiał...
- Boże, Boże! - szepnął nagle strażnik Bidziński ruszając z miejsca -
uciekajmy stąd, uchodzmy, róbmy coś, bo oszaleję...
- Na swoich nogach uciekać?
- A bodaj, bodaj! Skoro konno nie można, uciekajmy piechty...
- Racja - przyznał generał - do Dniestru niedaleko...
- Szalone pomysły chwytają się waszmościów - oburzył się podczaszy -
piechtą nim milę ujdziemy, już nas pościg dogna...
- Tu gęste dąbrowy są, skryjemy się...
- Nie możemy narażać na szwank godności Rzeczypospolitej, przez nas
reprezentowanej!
- Gorzej się przysłużymy miłej Ojczyznie, nie ostrzegając króla w porę...
- Zmiłujcie się, waszmościowie! Jakżeż Dniestr przejdziecie? Wpław?
Zresztą w Chocimiu załoga turecka, w %7łwańcu też...
- Bóg jakoś dopomoże...
- Rób waszmość, jako chcesz, my uciekamy...
- Aacno to mówić - odparł podczaszy z goryczą. - Wiadomo przecież, że za
ucieczkę waściów głowę mi zdejmą, jak amen w pacierzu...
- Tedy uchodz z nami.
- Nic nie pomożemy, godność poselską zszargamy... - tłumaczył
rozpaczliwie pan podczaszy. - Pozwólcież przynajmniej, nim się tej
ostatniej imprezy chwycimy, że zainterpelujem jeszcze raz Ibrahima, czy nam
odjechać nie zezwoli?
- Interpeluj waść, skutek z góry wiadomy...
- Jeśli odmówi, rzekniemy, że wobec gwałtu jawnie nam zadanego będziemy
usiłowali uczynić sobie wolę sami...
- Zakuje nas w dyby na to oznajmienie i wszystko przepadnie...
- A może nie zakłuje? W każdym razie posłami jesteśmy, waszmościowie,
posłami i nie wolno nam uciekać bez wypowiedzenia, niby rzezimieszkom.
W głosie podczaszego drgało przekonanie. Był starszy od obu pozostałych.
Korycki i Bidzyński wiedzieli, że jego objekcje pochodzą z nadmiaru
rozwagi, nie z braku męstwa. Przystali więc w końcu, acz mrucząc
niechętnie.
Rozmowa z naczelnym wodzem odbyła się w parę dni pózniej.
Wbrew obawom komisarzy Ibrahim Szyszman nie zakuł ich w dyby mimo
wyraznej zapowiedzi usiłowań ucieczki. Przeciwnie, coś na kształt
dobrodusznego uśmiechu przemknęło po jego wielkiej, zalanej tłuszczem
twarzy. - Na wypadek, gdyby szlachetni komisarze Lechistanu pragnęli
uciekać dziś - dorzucił żartobliwie - wyjawię hasło, będzie nim: Mahomet.
Pochylił nisko głowę, wielbiąc podwójnie święte imię władcy i Proroka.
Komisarze byli zaskoczeni.
- Kpi z nas! Kpi w żywe oczy! - zakrzyknął Bidziński, gdy wyszli z
namiotu a tłumacz Morawski zawrócił do siebie.
- Uważa nasze gadanie za puste pogróżki...
- Sam ruszać się nie może od sadła, w lektyce go noszą i myśli, że każdy
taki...
- Cóż wobec tego uczynimy, waszmościowie?
- Uciekajmy, jak to było postanowione...
- Kiedy?
- Dzisiaj oczywiście.
- Ale oni są jakoby powiadomieni!
- Właśnie dlatego nie posądzą nas o tyle rezolucji... Zresztą dziś znamy
hasło... Jutro go znać nie będziem...
- Za wałem na pewno urządzą zasadzkę!
- Szable jeszcze mamy w garści...
- To szaleństwo!
- Próżno nad nim dyskutować... Mości podczaszy! Zgodziliśmy się odłożyć
wycieczkę do chwili zadeklarowania się Ibrahimowi. Uczyniliśmy to na wasze
prośby. Deklaracja zrobiona. Uchodzimy!
- ...Na rany Chrystusa, zabierzcie mnie z sobą! - zabrzmiał błagalny głos
z boku.
Odskoczyli przerażeni. Tfu! Tfu! Duch czy mara!?
Ani duchem ani marą był nędzarz w niewolniczej opończy, wyciągający do
nich rękę błagalnie. Gęsta, na pół siwa broda zasłaniała mu prawie całą
twarz. Szeptał gorączkowo:
- Wilczek jestem z Sokołemy, herbu Poraj, od dziesięciu lat w niewoli...
Rzućcie grosz dla niepoznaki i pozwólcie uchodzić z wami...
Jeden z towarzyszących posłom czauszów już się zbliżał, aby odepchnąć
żebraka brodacza. Pan Bidzyński zatrzymał go gestem, udając, że nie może
odsupłać trzosa.
- Dziś, gdy się zupełnie ściemni, przy naszym namiocie - szepnął końcem
warg, rzucając niby to wzgardliwie pieniądz.
Brodacz przyłożył po turecku ręce do piersi, do czoła, zapadł się w
podziękowaniu. Posłowie kroczyli dalej, cali wstrząśnięci spotkaniem.
- Mamy zatem towarzysza i to jakiego, który zna pewno język pogański -
zauważył generał wzruszony.
- Niebożę, gada, że dziesięć lat tu jest...
- %7łe to się wcześniej o nas nie dowiedział?
- Dlaboga, może szpieg? - zaniepokoił się podczaszy. - Renegatów nie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]