ebook - do ÂściÂągnięcia - download - pdf - pobieranie

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

114
daleka. Dręczyło go też pytanie, czy Rennie spotyka się z Jo
sephem. Choć właściwie nie powinno go to interesować, bo nie
ma do niej żadnego prawa. Za każdym razem, gdy wyciągał rękę
po słuchawkę, zmieniał zdanie. Poczeka do soboty.
Dokładnie o wpół do ósmej zadzwonił do jej drzwi. Gdy
otworzyła, oniemiał na jej widok.
- Wejdz, jeszcze tylko włożę buty - poprosiła, patrząc na
niego promiennie.
Jej oczy lśniły radośnie, konkurując z blaskiem zdobiących
ją brylantów. Marc nie mógł oderwać od niej wzroku. Wszedł
do środka, gestem pokazał, by się okręciła.
Ciemnoniebieska, obcisła sukienka na cieniutkich ramiączkach
leżała na niej jak ulał, wspaniale podkreślając zgrabną sylwetkę
i odsłaniając nogi. Brylantowy naszyjnik i kolczyki rozsiewały olś
niewający blask. Upięte w wymyślny sposób włosy całkowicie ją
odmieniały, a wieczorowy makijaż eksponował kształt oczu i pięk
nie wykrojone usta. Wyrafinowana elegancja, to określenie samo
się nasuwało.
- Rennie?
- Tak? - Popatrzyła na niego szybko.
- Musiałem się upewnić, czy to naprawdę ty. Wyglądasz
fantastycznie.
Uśmiechnęła się i ten psotny uśmiech przywołał dawną
Rennie.
- Niezle wyszło, co? Na taką okazję trzeba się trochę pod-
szykować. Będą wszyscy z mojego roku. Gdyby jakiś sprytny
rabuś wpadł na pomysł, by ograbić gości, do końca życia byłby
ustawiony.
- Włóż buty. Limuzyna już czeka.
Z aprobatą patrzył, jak znika w sypialni. Właściwie gdyby
tak darować sobie to przyjęcie i zamiast tego zostać tu z nią sam
115
na sam, w dodatku tak zaskakująco odmienioną... Chociaż, co
go tak dziwi? W końcu wychowała się wśród osób takich jak
Marcella czy Julie, skończyła dobre szkoły, matka nauczyła ją
ogłady. Pochodzi z doskonałej rodziny. Czym jeszcze ta dziew
czyna może go zaskoczyć?
Wybiegła z sypialni. Miała na nogach sandałki na wysokich
obcasach, w ręku wieczorowe okrycie i pięknie zapakowany
prezent.
- Powinienem coś kupić? - zaniepokoił się Marc.
- Skądże, przecież nawet ich nie znasz. Co innego ja.
- A mówiłaś, że wcale się do nich nie wybierałaś.
Potwierdziła skinieniem głowy.
- A to? - Wskazał na brylanty. - Strój na ostatnią chwilę?
- Czasami trzeba.
Zledził wzrokiem, jak przeciąga dłonią po biodrze. Chętnie
by to powtórzył.
- Wolę inny styl, dużo lepiej czuję się w dżinsach. Poza tym
będzie mnóstwo ludzi. Dlatego wcale mnie tam nie ciągnęło.
Ale teraz mamy konkretny cel.
Gdy pomagał jej włożyć wieczorowy płaszcz, owionął go
znajomy zapach. Tego mu brakowało. I jej.
- No, to ruszajmy. I jeszcze coś, Marc. - Wzięła go za ra
mię, zajrzała w oczy. - Wykaż się dzisiaj. Znajdz kogoś, kto ci
odpowiada. Moja rola na tym się kończy. Podejdz do sprawy
racjonalnie, słyszysz?
Uśmiechnął się, rozbawiony tym pouczeniem.
- Słyszę. Potem ci powiem, czy nasza umowa wygasła.
Oczy błysnęły jej gniewnie, ale nie przejął się tym. Pochylił
się i pocałował ją. Błyszczek zmieniał smak jej ust.
- Porozmawiamy pózniej, a teraz już chodzmy. Mówiłem ci
już, jak cudownie dzisiaj wyglądasz?
Potrząsnęła głową, uśmiechnęła się lekko.
116
- Wytwornie i elegancko? - zapytała.
- Jak najbardziej. Może powinienem nieco bliżej rozejrzeć
się za żoną?
- Nie, Marc - spoważniała. - My do siebie nie pasujemy.
Każde z nas oczekuje od życia czegoś zupełnie innego.
Miała rację, ale przez moment wyobraził sobie ich wspólne
życie. Rano oboje wychodzą do pracy, czasem spotykają się na
lunchu, wieczorami razem szykują kolację. A w wolne weeken
dy spędzają czas wspólnie. I już nigdy nie byłby sam, pochło
nięty jedynie pracą. Miałby Rennie.
Limuzyna zatrzymała się przed rzęsiście oświetlonym do
mem. Z uchylonych okien dobiegały dzwięki muzyki, śmiechy
i gwar rozmów.
Rennie podała płaszcz i prezent pokojówce. Zerknęła na Marka
i oczy się jej rozszerzyły. Przeciągnęła palcem po jego ustach.
- Szminka - szepnęła, patrząc na zaróżowiony palec.
Zaśmiał się, wyjął chusteczkę. Otarł usta, potem jej palec.
- Powinnam się umalować? - Popatrzyła na niego pytająco.
- Nie, chyba że znów cię pocałuję.
- Nie tutaj! - Odskoczyła. - Zapomniałeś, po co tu jesteś?
- Rennie, tak się cieszę! - rozległ się radosny głos wysokiej
rudowłosej dziewczyny. - Słyszałam dzwonek. Co u ciebie? -
Uścisnęła ją serdecznie.
- Cześć, Denise. Dzięki. Zwietnie wyglądasz. Wszystkiego
najlepszego. Widać, że małżeństwo ci służy.
- To jeszcze nie wszystko. Będziemy mieli dziecko!
- Naprawdę? Wspaniale, moje gratulacje!
- Ale to dopiero za siedem miesięcy. My chyba się nie
znamy? - uśmiechnęła się promiennie do Marka.
- Och, przepraszam. Marc, poznajcie się. Denise, to jest
Marc Foster.
- Bardzo mi miło. Wiele o tobie słyszałam. Zresztą Keith
117
powiedział, że pewnie przyjdziecie razem. Chodzcie dalej. Ren
nie, koniecznie musimy się spotkać i pogadać.
- Jasne. Musisz mi wszystko opowiedzieć.
Przestronny salon był pełen roześmianych, stojących grup
kami gości. Mało kto siedział. Rennie zatrzymała się.
- Masz ochotę najpierw się czegoś napić? - zapytała.
- Chętnie.
Ruszyła w stronę jadalni. Długi, przystawiony do ściany stół
uginał się od przekąsek. Przy wejściu do kuchni urządzono bar.
Zamówili drinki.
- Cześć, Rennie. Nie wiedziałem, że będziesz.
Wysoki, szczupły mężczyzna pochylił się i na powitanie po
całował ją w policzek. Rennie uśmiechnęła się.
- Cześć, Joe. Zdecydowałam się w ostatniej chwili.
Mężczyzna przeniósł wzrok na Marka.
- Marc, to Joe. Joe, Marc.
Joe skinął głową.
Marc od razu domyślił się, kim jest ten facet. Przysunął się
do Rennie, położył rękę na jej obnażonym barku, wsuwając
palec pod cieniutkie ramiączko. Przygarnął ją do siebie.
- Joe, czyli Joseph Thurmond Sanger Czwarty? - zapytał,
obrzucając go taksującym spojrzeniem.
W innej sytuacji z pewnością by go polubił. Joe robił świetne
wrażenie. I doskonale czuł się w tym otoczeniu. Nic dziwnego,
wychował się w takich warunkach, skonstatował w duchu Marc.
Znienawidził go od pierwszego spojrzenia.
Joe roześmiał się, popatrzył na Rennie.
- To ty mu powiedziałaś?
- Chyba kiedyś... - Zaczerwieniła się zmieszana. - W koń
cu to prawda. Tak się nazywasz.
- No wiesz, Rennie! Ja nie rozgłaszam znajomym, że nazy
wasz się Renata Elizabeth Morgan Pierwsza.
118
Marc zacisnął palce. On nie znał jej drugiego imienia.
- Wybacz, Joe, ale Rennie miała mnie komuś przedstawić.
- Oczywiście. Miło mi było cię poznać.
Marc skinął głową, pociągnął Rennie za sobą.
- No nie! - wybuchnęła, zatrzymując się w miejscu. Upiła
łyk. - Jak mogłeś? Zabierz tę rękę!
- Nie rób scen - powiedział, z ociąganiem cofając dłoń.
- To ma być scena? Grzecznie cię proszę, byś zabrał rękę.
Chcesz zobaczyć prawdziwą scenę? Proszę bardzo!
- Nie chcę. Co się takiego stało? Przecież nic nie zrobiłem.
- Myślisz, że zamydlisz mi oczy? A co miał znaczyć ten
zaborczy gest? Zachowałeś się jak zazdrośnik!
- Już zapomniałaś, po co tu przyszliśmy? %7łebym poznał
właściwe kandydatki, a nie twoich chłopaków.
- Moich chłopaków? Na razie poznałeś jednego. I to nie
żadnego chłopaka, a przyjaciela.
- Marc! - przerwał im głos Keitha. - Przyprowadziłeś Ren
nie? - zapytał, wyciągając rękę na powitanie.
- Raczej ona mnie - odparł.
- Czego teraz żałuję - syknęła dziewczyna. - Skoro tu je
steś, Keith, to miej go na oku. Ja idę do pań.
Marc złapał ją za ramię.
- Na pewno? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • bajkomoda.xlx.pl
  • Cytat

    Ad hunc locum - do tego miejsca.

    Meta